„WILNO, CZY TY PAMIĘTASZ MNIE?” NA POLONIJNYM PORTALU „CULTURE AVENUE” (USA)

Na prowadzonym przez Joannę Sokołowską – Gwizdka polonijnym portalu Culture Avenue (USA) opublikowany został mój artykuł o Krzysztofie Cwynarze.

https://www.cultureave.com/wilno-czy-ty-pamietasz-mnie/

Maria Duszka (Polska)

 

W 2019 r. za pośrednictwem dziennikarza radiowego Piotra Spottka mój polsko – litewski tomik „Wolność chmur / Debesų laisvė” trafił do rąk Krzysztofa Cwynara. Wiersze tak spodobały się artyście, że kilka miesięcy później zaprosił mnie do warszawskiego Klubu Księgarza, abym zaprezentowała je podczas wieczoru zorganizowanego z okazji jego 77 urodzin. Dzięki temu miałam okazję poznać jednego z ulubionych piosenkarzy z czasów mojej młodości. Wśród gości imprezy było wielu ludzi ze świata muzycznego, m.in.: Ewa Śnieżanka, Lucyna Owsińska, Andrzej Frajndt i Elżbieta Korczakowska, żona nieżyjącego już Jacka Korczakowskiego.

Krzysztof Cwynar urodził się 30 sierpnia 1942 r. w Wilnie. Jest piosenkarzem, kompozytorem, autorem tekstów piosenek, poetą, animatorem kultury, wielokrotnym uczestnikiem Krajowego Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu, Międzynarodowego Festiwalu Piosenki w Sopocie, Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu, Festiwalu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze i Festiwalu Polskiej Piosenki w Wilnie.

Studiował w Państwowej Wyższej Szkole Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera oraz na Wydziale Wokalnym Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Łodzi. – Byłem uczniem profesora Grzegorza Orłowa. On uważał, że ja jestem zjawiskiem i „rozchybotał” mi głos, bo lubił vibrato. Ja byłem na to podatny. Zresztą bardzo się lubiliśmy, był to wyjątkowy człowiek – wspomina Krzysztof Cwynar.

Należy do tych artystów, którzy potrafią swoim pełnym ekspresji śpiewem rozkołysać całą salę. Jako piosenkarz zadebiutował w  1964 roku na Radiowej Giełdzie Piosenki w Warszawie z własną kompozycją „Pożegnania na peronach”. Już w następnym roku wystąpił na Krajowym Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu z utworem „Cyganka” skomponowanym przez siebie do wiersza Władysława Broniewskiego. Zdobył wówczas I nagrodę w kategorii „Nowe głosy” i został zakwalifikowany do występu na Międzynarodowym Festiwalu Piosenki w Sopocie. Jego wielkie przeboje to także „Kochaj mnie choć kilka chwil” i „Komu w drogę”.

Śpiewał z naszymi najlepszymi orkiestrami: Stefana Rachonia, Henryka Debicha, Bogusława Klimczuka, Jerzego Miliana, Edwarda Czernego i Leszka Bogdanowicza. Jest twórcą wielu piosenek, ballad, utworów kabaretowych, pieśni religijnych, spektakli i przedstawień muzycznych. Wydał 16 kaset i 14 płyt. Koncertował m.in. w: Czechosłowacji, Austrii, Belgii, Kanadzie, Mongolii, Francji, Stanach Zjednoczonych i Związku Radzieckim. Skomponowane przez niego piosenki śpiewali m.in.: Anna German, Irena Santor, Krystyna Giżowska, Anna Pietrzak, Jerzy Połomski, Ewa Śnieżanka, Edward Hulewicz, Michaj Burano, Zofia i Zbigniew Framerowie.

A NIE BYŁY ŁATWE DROGI

 

Ktoś jeszcze chciałby przemocą zatrzymać ten kruchy czas

Ktoś jeszcze raz chciałby przebiec przez wspomnień ogromny las

Patrzy jak z rąk się wymyka ostatnia możliwych szans

Nagle rozumie, że dłużej nie umie tak żyć.

Wilno, czy ty pamiętasz mnie?

Wilno, gdzie urodziłem się.

Jest do dziś przy Ostrej Bramie dom

Zawsze był ozdobą moich snom

(…) Nie dziw się dziś w oczach moich łzom, Wilno

To fragment piosenki Krzysztofa Cwynara zatytułowanej „Wilno”. Choć mieszkał w tym mieście zaledwie 3 lata, to czuje się z nim bardzo związany emocjonalnie. Niezwykła i pełna wydarzeń graniczących z cudami jest historia osiedlenia się rodziny Cwynarów w powojennej Polsce.

– Mój ojciec poznał moją mamę podczas  studiów medycznych we Lwowie. Rodzice pobrali się i tata dostał pierwszą pracę w 1937 r. w Wilnie. Zabrał tam mamę i mojego brata – wspomina piosenkarz. – Tam się urodziłem w 1942 r.  Pewnego dnia mama wyszła ze mną na spacer. Ja niedawno nauczyłem się chodzić i byłem bardzo dumny, że idę sobie po ulicy. Naprzeciwko mnie szła brązowa suczka z posiwiałym pyskiem. Prowadziła ją na smyczy młoda dziewczyna. Ja od pierwszego wejrzenia polubiłem tę sukę. Ona była mojego wzrostu. Objąłem ją i nie chciałem jej puścić. I ta młoda Litwinka uzgodniła z mamą, że pójdzie z tym psem do naszego domu. I one się do tego stopnia dogadały, że jak mama jeździła do pracy, to ona się mną opiekowała. Miała na imię Bronia.

Tata zorganizował podziemny kurs dla polskich pielęgniarek, żeby w razie potrzeby mogły się opiekować rannymi Polakami. Dostał za to bardzo wysoki wyrok od Rosjan. Trafił do więzienia. A jednocześnie Rosjanie szukali osoby, która poprowadziłaby taki kurs dla ich kobiet. I jego przyjaciel, rosyjski lekarz powiedział, że tylko mój ojciec może to zrobić. Znał wiele języków, między innymi rosyjski, więc mógł prowadzić taki kurs. Rosjanie wypuścili go z więzienia, ale nie zdjęli wyroku. Ojciec wiedział, że może być różnie. Wtedy ten jego przyjaciel dowiedział się, że jedzie pociąg do Polski. Poradził, aby rodzice wzięli tylko najlżejsze rzeczy i uciekali do tego transportu. Sam miał zastąpić ojca i poprowadzić kurs dla rosyjskich pielęgniarek.

Krzysztof Cwynar podczas wieczoru z okazji 77 urodzin w warszawskim Klubie Księgarza, 2019 r., fot. Maria Duszka

To był luty, straszna zima. Wsiedliśmy do pociągu towarowego. Ten człowiek, który prowadził lokomotywę, zatrzymywał ją co jakiś czas i zbierał od ludzi biżuterię i pieniądze. A jak już wszystko wziął, to odłączył lokomotywę i wrócił do Wilna. A nas zostawił w tych nieogrzewanych wagonach w polu. Nie dojechaliśmy nigdzie. I wtedy mój ojciec, choć miał początki gruźlicy, poszedł pieszo do Białegostoku. Ludzie zamarzali w sąsiednich wagonach. A jak Bronia dowiedziała się, że my wyjeżdżamy, powiedziała swoim rodzicom, że nie może żyć beze mnie i pojechała z nami. I to był cud, bo ona znikała gdzieś w lesie i od jakichś partyzantów, albo ludzi mieszkających w okolicy przynosiła mleko, chleb i bimber. To wystarczało tylko dla tego naszego jednego wagonu. Uratowała życie nam i jeszcze paru osobom, a reszta zamarzła.

Po pięciu dniach tata przyjechał z Białegostoku lokomotywą, którą załatwił mu ówczesny minister aprowizacji i handlu, a później minister zdrowia, Jerzy Sztachelski. Podłączyli tę lokomotywę, przyjechaliśmy do Białegostoku. Sztachelski dał nam samochód towarowy i pojechaliśmy do Albigowej pod Łańcutem, skąd pochodził mój tata. Dom dziadków był poza wsią, w takim sadzie. Wydawało się, że możemy się tam już czuć bezpiecznie. Sielanka trwała jednak bardzo krótko, ponieważ pewnego dnia przyszła banda UPA, poobcinali głowy koniom, krowom i świniom, a potem wyciągnęli nas z domu. Staliśmy w tym zimowym sadzie, tata trzymał mnie na rękach. Znam to z opowieści mojego brata… I stał się kolejny cud. Nagle ten herszt bandy zaczął się uważnie przyglądać mojemu ojcu, podszedł do niego i powiedział „Staszek?”. I wtedy tata go poznał. Oni razem studiowali medycynę we Lwowie. Ten herszt był z wykształcenia lekarzem. Puścił nas wolno.

Stamtąd pojechaliśmy do Krakowa, bo tata dostał pracę w szpitalu psychiatrycznym w Kobierzynie. Po kilku latach przenieśliśmy się do Lublińca. Tata założył tam klinikę psychiatryczną. Ku zgrozie władz partyjnych, poświęcił ją jego kolega, ksiądz Roman Indrzejczyk; po latach zginął w katastrofie smoleńskiej.  W 1957 r. zamieszkaliśmy w Łodzi, gdzie tata został dyrektorem kliniki. Cały czas pracował też naukowo, był profesorem i prorektorem łódzkiej Akademii Medycznej. W latach 1970 – 1984 mieszkałem w Warszawie, a po śmierci ojca wróciłem do Łodzi. Ja kocham to miasto, jestem absolutnym jego fanem – wyznaje Krzysztof.

*

WIGILIA Z DUCHEM

Zmiany miejsc zamieszkania wiązały się ze zmianami obyczajów. Także tych świątecznych.

– Gdy z Wilna przyjechaliśmy po wojnie do Krakowa, obchodziliśmy nadal święta w stylu wileńskim. Była kutia, śliżyki, barszcz z uszkami, karp. Było pięknie. Żyli jeszcze dziadkowie. Była moja wileńska niania, Bronia. I suczka Muszka. Tata śpiewał pięknym barytonem kolędy. W 1952 r. zamieszkaliśmy w Lublińcu, Tam w czasie Wigilii nagle zobaczyłem, jak do stołu podchodzi mój dziadek, który nie żył już od dwóch lat. Spojrzałem na tatę i widziałem, że on go też widzi. Tuż za oparciem krzesła postać dziadka rozpłynęła się w powietrzu. Tata uścisnął mi rękę i pokiwał głową bez słów.

– Gdy zamieszkaliśmy w Łodzi, nasze wigilie zaczęły ulegać zmianie – pojawiły się trochę inne potrawy, a barszczyk z uszkami powoli ustępował zupie grzybowej. Gdy pobraliśmy się z moją żoną Jolą, wigilie były już łódzkie. Po śmierci moich rodziców coraz mniej nas było przy stole. Gdy umarła Jola, wigilie były już tylko trzyosobowe – jej siostra, mój brat i ja. Po ich śmierci zostałem sam. Teraz na wigilię zapraszają mnie przyjaciółki prowadzące ze mną Studio Integracji: Małgosia Grzesiak i Ania Pietrzak. Jestem im wdzięczny, że dzięki nim nie zostałem sam. A o północy posłucham, co mówią do mnie moje trzy koty. – opowiadał Krzysztof Cwynar w świątecznym wydaniu radiowej audycji „Pod wielkim dachem nieba” w 2020 r.

*

 TO NIE MOŻE BYĆ KIOSK Z BYLE CZYM

 Krzysztof wciąż uważnie obserwuje życie muzyczne. Kto się jego zdaniem wyróżnia?

Spośród współczesnych wykonawców cenię Sylwię Grzeszczak. Ona robi taki witraż ze słów i muzyki, jest to niezwykle uzdolniona osoba. Bardzo cenię Festiwal Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Ma obłędną ilość wspaniałych wykonawców. Według mnie to jest fenomenalny prezent dla kultury polskiej. Jeśli chodzi o piosenkę literacką… szkoda, że Leszek Długosz nie ma następcy. Wiadomo, że artyści w moim wieku na pewno tęsknią do młodości – po pierwsze. A po drugie do oprawy muzycznej. Na przykład aranż z dzwonami zrobiony przez Bogusława Klimczuka do mojej piosenki „Zawstydzona”… Oprawa, o jakiej się w tej chwili nikomu z młodych nawet nie śni. Z orkiestrą Klimczuka wystartowałem w Opolu i Sopocie. Pamiętam orkiestry Rachonia, Miliana. Może konwencjonalne, ale obłędnie fantastyczne, przepięknie brzmiące. To nie były aranże robione do jakiegoś widowiska na kolanie. Wszystko było przemyślane, to był muzyczny teatr! Teraz nie ma takiej orkiestry, która byłaby zaopiekowana i czuła się potrzebna. I dawała satysfakcję wykonawcom. A wykonawcy w tej chwili nawet nie wiedzą, że jest taka możliwość, bo im los tego nie podsunął. Bo albo nie było pieniędzy, albo wyobraźni. Po prostu jeżeli ktoś prowadzi taką działkę artystyczną, cokolwiek by to nie było, to musi mieć wyobraźnię. To nie może być kiosk z byle czym.

DWADZIEŚCIA KOTÓW I STUDIO INTEGRACJI

Krzysztof Cwynar miał zawsze wielkie serce dla zwierząt. Często zdarzało się, że przynosił do domu koty po wypadkach. Na szczęście jego żona również je kochała.

– W którymś momencie mieliśmy ich ponad dwadzieścia. I jeszcze dwa psy, chomika i gołębia. Kiedyś przyjechała z Australii Ela Ostojska, była wokalistka zespołu „Pro Contra”. Jak ona weszła do naszego domu, to ta cała hałastra poszła do przedpokoju, żeby ją przywitać. No to był ruszający się dywan! Ona powiedziała: „Boże, ile tu jest zwierząt!”,  a ja próbując  ratować sytuację powiedziałem  „Nie, jest ich mało, tylko one się tak szybko przemieszczają” – wspomina z uśmiechem artysta.

Zachwycony wierszem Wisławy Szymborskiej „Kot w pustym mieszkaniu”, skomponował do niego muzykę i nagrał piosenkę. Wysłał ten utwór do noblistki i bał się, że będzie awantura, że stworzył go bez jej zgody. A dostał podziękowanie od jej sekretarza, Michała Rusinka. – Zawsze ją uważałem za pomnik poezji polskiej. Była to wyjątkowej klasy i krasy osoba. Jest wielu poetów, którzy widzą życie w podobny sposób, ale żaden z nich nie potrafił tak trafnie i, jak trzeba, z takim poczuciem humoru podejść do rzeczy absolutnie tragicznych – uważa artysta.

Krzysztof ma też serce otwarte dla ludzi, szczególnie tych pokrzywdzonych przez los. Od 1997 r. jest prezesem działającego w Łódzkim Domu Kultury Stowarzyszenia Studio Integracji. W organizowanych przez niego zajęciach mogą wziąć udział wszystkie osoby, które posiadają orzeczenie o niepełnosprawności, potrafią śpiewać i lubią występować na scenie. W 2007 r. Studio Integracji zostało wyróżnione statuetką  Państwowego Funduszu Osób Niepełnosprawnych.

Kiedyś niepełnosprawność dziecka była jakąś porażką dla wielu rodzin. Teraz rodzice i opiekunowie inaczej to traktują. Prowadzimy rehabilitację przez sztukę dla osób z różnymi rodzajami niepełnosprawności. Dwa razy do roku – w czerwcu i październiku – organizujemy w łódzkim Teatrze Muzycznym koncerty, w których obok osób niepełnosprawnych występują też profesjonalni artyści. Współpracuje ze mną Anna Pietrzak z zespołu „Partita” – opowiada artysta.

Jest autorem i kompozytorem piosenki zatytułowanej „Z ludźmi dla ludzi”. Wyraża w niej swoje pragnienie, aby świat choć trochę zmienił się na lepsze. On wierzy, że to możliwe. I swoimi czynami to potwierdza. Przecież tak niewiele potrzeba:  

(…)

Z ludźmi dla ludzi

Polityko

Może wtedy też i ty z uśmiechem się obudzisz

Przeciw ludziom zagrań twych świat dość już ma

Z ludźmi dla ludzi

Nigdy przeciw ludziom, zawsze za (…)

I niech piękne, wzniosłe hasła

Dadzą im do chleba masła

Dzieci niech nie wiedzą, co to głód

Niech nie puchną lewe konta

Niech bałagan ktoś posprząta

Biedni ciągle liczą na ten cud.

 

Maria Duszka podczas wieczoru z okazji 77 urodzin Krzysztofa Cwynara w warszawskim Klubie Księgarza, 2019 r., fot. arch. autorki

MÓJ ESEJ O SŁAWCE SOBKOWSKIEJ – MARCZYŃSKIEJ NA BLOGU RADIA ISLANDERS

O Sławce Sobkowskiej – Marczyńskiej piszę na BLOGU polonijnego Radia Islanders (UK). Tekst powstał w ramach realizacji programu Departamentu Kultury Urzędu Marszałkowskiego Województwa Wielkopolskiego „Goście Radziwiłłów 2022”.

https://www.islandersradio.co.uk/9244-2/?fbclid=IwAR3_GtrHifyaDAWHjoQzDrKxV4yPx-Bo7mZkAf-HDtGepAp8y_xWgZ6X_ug

TAŃCZĄCA ZE SŁOWAMI
   W połowie 2021 r. otrzymałam e-mail od mojej koleżanki dziennikarki. Przesłała mi w nim wiersze. Nie napisała, kto jest ich autorem. Odpisałam jej, że to utwory, które mogą podobać się czytelnikom. I że stworzyła je osoba o dużej wrażliwości i dobrym sercu. Po pewnym czasie koleżanka napisała mi, że tajemniczą autorką wierszy jest jej przyjaciółka ze studiów dziennikarskich. I że w młodości odnosiła międzynarodowe sukcesy w gimnastyce artystycznej. Sport i poezja? Byłam zaintrygowana tym niezwykłym połączeniem.
   Po pewnym czasie napisała do mnie sama autorka wierszy. Okazało się, że mieszka w Poznaniu, nazywa się Sławomira Sobkowska – Marczyńska. Przesłała mi swoje kolejne utwory. Wkrótce zaprezentowałam je w cyklu „Cztery ściany wiersza” w audycji „Pod wielkim dachem nieba” nadawanej we wrocławskim Radiu Muzyczna Cyganeria i polonijnym Radiu Islanders w Wielkiej Brytanii. Sławka była uszczęśliwiona – to był jej debiut jako poetki. W grudniu 2021 r. w Ogólnopolskim Konkursie Literackim „Cztery pióra” został wyróżniony drukiem jej wiersz:
Ale
nic nie musisz
ani zaglądać w niebo z ciekawości
ani posrebrzać gwiazd
ani spacerować po tęczy
ani deszczem podlewać kwiatów
ani zauważać potrzebujących
ani oddawać siebie innym
 
ale możesz
   W kwietniu 2022 r. zaprosiłam ją do Powiatowej Biblioteki Publicznej w Sieradzu na imprezę, którą zorganizowałam z okazji jubileuszu 20-lecia działalności założonego przeze mnie Koła Literackiego „Anima”. W trakcie tego wieczoru Piotr Spottek przeprowadził rozmowy z „Animkami”, między innymi ze Sławką. Wywiady i czytane przez poetów wiersze zostały najpierw wyemitowane w audycji „Pod wielkim dachem nieba”, a potem także w polonijnej audycji Magdaleny i Krzysztofa Krakowskich nadawanej w Melbourne Ethnic Community Radio w Australii. I tak oto poezja Sławki trafiła na antypody.
   Potem zaproponowałam jej, aby przesłała swoje utwory Monice Magdzie Krajewskiej, poznańskiej poetce i animatorce kultury, która od kilku lat prowadzi na Facebooku cieszący się bardzo dużą popularnością portal „Poezja na każdy dzień”, na którym publikuje zarówno klasykę, jak i utwory współczesnych poetów. Kolejne wiersze Sławki spotkały się tutaj z wielkim aplauzem ze strony czytelników.
FUNDAMENTEM DOMU BYŁA MIŁOŚĆ
   Sławka urodziła się w 1961 r. w Lesznie. Kiedy miała 4 lata, jej rodzice przeprowadzili się do Poznania. Poetka tak opowiada o swoich bliskich: Moi rodzice to mama Krystyna, z domu Orzechowska i tata Leonard Sobkowski. Wywodzili się z rodzin o tradycjach patriotycznych. Rodzice mamy mieszkali w Lesznie, w domu, który zapisał im wuj mojej babci – uczestnik Powstania Wielkopolskiego, Jan Pospiech. W tym powstaniu walczył także Marcin Orzechowski, brat mojego dziadka. Moja babcia, Władysława Orzechowska, z domu Pospiech wychowywała swoje dzieci w duchu ustępowania, a nie forsowania swoich poglądów. Mój dziadek, Stanisław Orzechowski był wszechstronnie uzdolniony. Z zawodu był  stolarzem, robił piękne zdjęcia, a ponadto umiał grać na akordeonie, skrzypcach i  harmonijce. W czasie II wojny był także felczerem.
   Z Leszna pochodziła także mieszkająca w Poznaniu mama mojego taty – Wanda Sobkowska, z domu Tuliszka. Wywodziła się z rodziny o korzeniach szlacheckich.  
   Stefan Tuliszka ojciec mojej babci, był leszczyńskim radnym. A jej kuzyn, Edmund Tuliszka został pierwszym rektorem Politechniki Poznańskiej wybranym w demokratycznych wyborach po roku 1989. Dziadek taty, Władysław Sobkowski pochodził z terenów obecnej Białorusi. Jeden z braci mojego dziadka zginął na wojnie polsko- bolszewickiej. Z kolei brat mojego dziadka  i zarazem mój ojciec chrzestny, Marian Sobkowski nauczał w czasie II wojny światowej na tajnych kompletach.
    Mama Sławki pracowała w księgowości, ale bardzo kochała literaturę i teatr. Tata był chemikiem. Najpierw pracował w stacji sanitarno – epidemiologicznej, potem był kierownikiem działu dystrybucji paliw w Centrali Produktów Naftowych. Gdy trzeba było sporządzić jakieś pisma, na przykład do ministerstwa, to cedowano to na niego, ponieważ miał bardzo ładny styl. Proponowano mu, aby został dyrektorem technicznym, pod warunkiem, że się zapisze do PZPR. Nie zgodził się. Potem udzielał się w „Solidarności”.
   Rodzice stworzyli mi wspaniały dom. Jego fundamentem była miłość. Byli idealnie dobrani, uzupełniali się. Do pomnażania dóbr materialnych nastawieni byli w sposób umiarkowany, bo najważniejsze były dla nich wartości niematerialne. Zawdzięczam im cały zachwyt światem i obojętność wobec wciąż nowych potrzeb konsumpcyjnych. Dla mamy najwyższą wartością było dobro. Ona przez całe swoje życie z nikim się nie pokłóciła. Wiem, brzmi to niewiarygodnie, ale to prawda. Pochodziła z rodziny wielodzietnej, z którą łączą nas do dziś bliskie więzy i codzienny kontakt. Jej siostry i bracia często wspominają dobro, którym ich obdarowywała. Tworzyliśmy w trójkę zgraną paczkę. Każdemu dziecku na świecie życzę takiego domu rodzinnego.- mówi Sławka
   A tak atmosferę tego domu opisuje w wierszu:
 
Okno
 a przed nim
zaufanie bez końca
rozmowy nienatrętne
troska bezwarunkowa
szacunek niewymuszony
posiłki doprawione miłością
 
a za nim
uśmiechnięte niebo
   Sławka od zawsze miała szczęście do mediów. Już jako pięciolatka znalazła się na zdjęciu w historycznym, pierwszym numerze czasopisma dla najmłodszych „Miś”. Stało się tak dlatego, że przedszkole, do którego uczęszczała nosiło imię Misia Uszatka. Do zdjęcia wybrano czworo dzieci z tej placówki.  A tak Sławka opisała to miejsce po latach:
 
Przedszkole Misia Uszatka
to wspomnienie
ma wszystkie barwy –
jak bajkowe
kolorowanki
balony
kredki
tęcze
uśmiechy
przytulenia
południowe drzemki
kisielowe desery
i przyklapnięte uszko
 
MISTRZYNI GRACJI I WDZIĘKU
   Gimnastyka artystyczna łączy w sobie elementy baletu, gimnastyki i tańca. Uprawiana jest przez dziewczęta w wieku od około 4 do 24 lat. Zawody międzynarodowe odbywają się w kategorii juniorek – poniżej 16 roku życia, a seniorek – w wieku lat 16 i powyżej. Choć jeśli zawodniczka jest szczególnie uzdolniona, to może być wcześniej przeniesiona do wyższej klasy sportowej. Gimnastyka artystyczna zaczęła się rozwijać w latach czterdziestych ubiegłego wieku w Związku Radzieckim. W 1961 r. Międzynarodowa Federacja Gimnastyczna FIG uznała ją za odrębną dyscyplinę sportową. Dopiero w 1984 r. w Los Angeles po raz pierwszy włączono ją  do zawodów olimpijskich. 
   W naszym kraju gimnastyka artystyczna zaczęła się rozwijać w latach pięćdziesiątych. Przede wszystkim w Warszawie, Krakowie i Poznaniu. W 1968 r. poznanianka  Grażyna  Bojarska została mistrzynią Polski.
   Sławka Sobkowska – Marczyńska tak wspomina początki swojej kariery sportowej: Byłam uczennicą dawnej poznańskiej Szkoły Podstawowej nr 1 – potem mieścił się tam Zespół Szkół Mistrzostwa Sportowego. Nauczycielką wychowania fizycznego, a jednocześnie trenerką gimnastyki artystycznej była Wanda Skrzydlewska. Już w pierwszej klasie zauważyła u mnie smykałkę do tańca i zapytała rodziców, czy mogę uczęszczać na treningi. Zgodzili się. Sport mnie wybrał. Szybko złapałam bakcyla i pokochałam gimnastykę artystyczną. Tak się zaczęło życie jak z przygodowego filmu. Zostałam przyjęta do Klubu Sportowego ”Energetyk”. Moją pierwszą trenerką była Grażyna Bojarska, wielokrotna mistrzyni Polski w klasie mistrzowskiej. Już w roku 1971, mając 10 lat, zostałam wicemistrzynią kraju w młodszej klasie sportowej. Pierwszy międzynarodowy sukces odniosłam w 1972 r., kiedy to zajęłam II miejsce wśród juniorek w Turnieju Interwizji, czyli zawodach mistrzyń krajów tak zwanej demokracji ludowej. W wieku 12 lat rywalizowałam już z seniorkami, a rok później przyjęto mnie do kadry narodowej seniorek.
   W 1977 r. na mistrzostwach świata w Bazylei zajęła dziewiątą lokatę  w wieloboju i weszła do finału układu z piłką, zajmując piąte miejsce. To był pierwszy poważny sukces polskiej gimnastyki artystycznej. Rok później wzięła udział w pierwszych w historii tej dyscypliny mistrzostwach Europy w Madrycie. I tym razem zajęła dziewiąte miejsce, ale udało jej się wejść do dwóch finałów. W Turnieju Interwizji w Mielcu w 1979 r. zajęła II pozycję, tym razem wśród seniorek. Rok później została jedyną (jak dotychczas) polską zwyciężczynią prestiżowego Międzynarodowego Turnieju Wiosny, który zawsze odbywał się w Poznaniu, a wyjątkowo wtedy został zorganizowany w Gdańsku. Były to międzynarodowe zawody, w których brały udział zawodniczki z bloku socjalistycznego i Europy Zachodniej. Sławka wygrała w wieloboju – w układach ze skakanką, z wstążką, piłką, obręczą i maczugami (wystruganymi z drewna przez jej dziadka!).  
   Choć w tamtych czasach w Polsce było to oficjalnie zakazane, to dwa razy wykorzystano wizerunek Sławki w reklamach. W pierwszym przypadku chodziło o sprzęt sportowy firmy „Polsport”. A w drugim o reklamę polskiego Fiata 125  na targach samochodowych w Londynie; upamiętnia to zdjęcie w brytyjskiej gazecie „The Sun”.
   Sławomira Sobkowska uprawiała gimnastykę artystyczną przez 12 lat. Była drugą, po Grażynie Bojarskiej, polską gimnastyczką liczącą się w międzynarodowej stawce, ale pierwszą, która weszła do finałów mistrzostw Europy i świata. Jej sukcesy zostały docenione przez Międzynarodową Federację Gimnastyczną FIG z siedzibą w Lozannie – przyznano jej klasę mistrzowską międzynarodową i Złotą Odznakę FIG.
   O sympatii, jaką darzyli ją dziennikarze świadczy fakt, że w tytułach artykułów jest zazwyczaj po prostu nazywana Sławką. Rodzice dbali o dokumentowanie wszystkich jej osiągnięć. Do dziś przechowuje sześć skoroszytów wycinków prasowych, a także listów gratulacyjnych od ówczesnych władz miasta i województwa.
 
MUZYKA POTRAFI DOPROWADZIĆ MNIE DO ŁEZ
   Muzyka od zawsze była jej żywiołem, ale też istotnym elementem w dyscyplinie, którą uprawiała. W prezencie na siódme urodziny dostała od rodziców adapter „Bambino”. Była to dla niej niezapomniana chwila. Tak opisała ją po latach:
 
Bambino
 
błękitne pudełko
niby walizeczka
 
a po otwarciu
na kręcącym się talerzu
czarna płyta
z wczarowaną w nią muzyką
 
magia
na siódme urodziny
 
   Pierwsze wzruszenia związane z muzyką zawdzięcza Piotrowi Czajkowskiemu. Oczywiście opisała to w wierszu:
 
x x x
dziękuję ci
za swój pierwszy zachwyt
dźwiękami
przemykającymi przez scenę
pełną tańczących łabędzi
 
kocham
za „Śpiącą Królewnę”
pocieszającą mnie
w każdym przeziębieniu
i za cudownego „Dziadka do orzechów”
który co rok zeskakiwał z choinki
żeby pomóc przy świętach
 
jestem wdzięczna za „Koncert b-moll”
wykrzyczany i wyszeptany z fortepianu
zanurzonego w dźwiękach skrzypiec altówek
klarnetów puzonów
 
zawdzięczam ci pierwszą łzę wzruszenia
   O miłości do muzyki Sławka napisała jeszcze wiele wierszy. To jeden z nich:
x x x
muzyka aleją wierzb przydrożnych płynie
w liściach nuty zostawia
wiolinowym kluczem
zagarnia wszystkie dźwięki
jak wiatr krople deszczu
 
nie obiecuje niczego
poza wzruszeniem
   Sławka wspomina: Znaczącą rolę w mojej edukacji odegrał Krzysztof Winiszewski,  akompaniator i jednocześnie wieloletni wykładowca w Akademii Muzycznej im. Jana Ignacego Paderewskiego w Poznaniu. Wybieranie z nim utworów do akompaniamentu do układu  sprawiało mi ogromną radość. Byłam najmniejsza spośród polskich gimnastyczek. Nie miałam dobrych warunków fizycznych do tańca. Jeszcze wówczas to nie przeszkadzało. Ruch najpiękniej wygląda u osób wysokich, o długich kończynach, ale ja nadrabiałam sposobem wyrażania emocji. Tak zwanym wyrazem. W moich występach było dużo ekspresji, bo od dziecka czułam muzykę. 
   Nauka zawsze była dla niej ważna. Starała się mieć jak najlepsze oceny. Szkołę podstawową wspomina bardzo ciepło. Organizowano w niej dużo imprez okolicznościowych, w czasie których występowała. Jeśli to były uroczystości związane z historią Polski, to tańczyła z dwiema wstążkami: białą i czerwoną do muzyki Chopina. Ten układ wykonywała także podczas wyjazdów  zagranicę  z harcerzami. Tańczyła też wówczas w profesjonalnym stroju ludowym mazura, oberka i poloneza.
   W VII Liceum Ogólnokształcącym Sławka była w zasadzie gościem. Znalazła jednak czas na to, aby utworzyć zespół taneczny, składający się z koleżanek z klasy. Sama opracowywała choreografię. Dziewczęta występowały w Filharmonii Poznańskiej w przerwach koncertów, w ramach działalności Młodzieżowego Ruchu Miłośników Muzyki Klasycznej Pro Sinfonica. Bardzo lubił i wspierał jej aktywność założyciel tej organizacji, Alojzy Andrzej Łuczak. Sławka podejrzewa, że to dzięki niemu trafiła w wieku 17 lat  do kultowego programu Ireny Dziedzic „Tele-echo”. Alojzy Andrzej Łuczak nieco wcześniej też był gościem tego pierwszego polskiego ”talk show”. Irena Dziedzic nieczęsto zapraszała sportowców, a Sławka odpowiadała między innymi na pytania dotyczące Pro Sinfoniki. Pojechała do Warszawy z tatą. Wszystkie pytania i odpowiedzi były wcześniej uzgodnione, program był bardzo dokładnie reżyserowany.
 
ŚWIATOWY FESTIWAL MŁODZIEŻY I STUDENTÓW NA KUBIE
 
   W 1978 r. odbywał się na Kubie XI Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów. Sławka tak wspomina to wydarzenie: O wytypowaniu mnie do udziału w tej imprezie dowiedziałam się w czasie obozu kadry narodowej. Byłam niesamowicie zaskoczona, że ze wszystkich polskich sportowców wybrano tylko nas troje: Adama Nawałkę, szachistę Adama Kuligowskiego i mnie. Uczestnicy Festiwalu zostali wyposażeni w jednakowe stroje uszyte specjalnie na tę okazję. Lot trwał kilkanaście godzin. W samolocie było wygodnie i serwowano nam bardzo dobre jedzenie. Gdy wylatywaliśmy w Warszawie było polskie lato, czyli około 20 stopni Celsjusza. Gdy wysiadłam z samolotu w Hawanie, zrobiło mi się nieznośnie gorąco. To niemiłe uczucie towarzyszyło mi przez całe dwa tygodnie trwania festiwalu, w ogóle nie mogłam się zaaklimatyzować. Występowałam w salach, gdzie w ścianach były otwory i tworzyły się przeciągi. W takich warunkach bardzo trudno się ćwiczyło z szarfą.
   Zostałam zakwaterowana z działaczkami politycznymi. Zakupy mogliśmy robić w sklepie przeznaczonym specjalnie dla gości. Dla Kubańczyków wszystkie towary były reglamentowane. Rozprowadzano je za pośrednictwem hurtowni – magazynów. Hawana sprawiała wrażenie miasta zaniedbanego – odrapane domy, duże, stare amerykańskie auta. I ludzie smutni, bez uśmiechu. Podczas jednego z dni festiwalowych na Placu Zwycięstwa tłumy słuchały bardzo emocjonalnego przemówienia Fidela Castro. Nic z niego nie rozumiałam, ale domyślałam się, że zachwalał ustrój komunistyczny.
   Sławka bardzo miło wspomina spotkania całej polskiej ekipy. Miała możliwość porozmawiania z najbardziej topowymi wówczas artystami: Andrzejem Rybińskim, Januszem Krukiem, Marylą Rodowicz, Januszem Olejniczakiem. Oglądała też ich koncerty. Podczas swojego występu  zaprezentowała oczywiście popisowy układ z biało – czerwoną szarfą. Najcieplej wspomina powrót, bo na lotnisku przysiadł się do niej Czesław Niemen i uciął sobie z nią długą i miłą pogawędkę. Była bardzo wdzięczna Ministerstwu Sportu, że wytypowało ją na ten wyjazd. 
 
WIELE TALENTÓW – TRUDNE WYBORY
   Ostatni raz na salę gimnastyczną weszłam w roku 1980 – pod koniec wakacji, między maturą a studiami. Nadal byłam wówczas najlepszą zawodniczką w Polsce, ale czułam się już tym ogromnym wysiłkiem bardzo zmęczona. Postanowiłam zakosztować tak zwanego normalnego życia. Chciałam móc jeść lody i inne słodycze. I nie myśleć ciągle o wadze. Dziennikarze byli zaskoczeni, dzwonili do rodziców i do mnie z pytaniami, co się stało. Szukali sensacji, zamierzali robić programy. A ja postanowiłam zakończyć ten etap w swoim życiu. Tym bardziej, że marzyłam o regularnym uczestniczeniu w zajęciach na studiach, a nie z doskoku. – wspomina Sławka.  
   Żyła tak intensywnie, że nie miała nawet czasu, aby zastanowić się nad wyborem kierunku studiów. Mając mistrzowską klasę międzynarodową mogła studiować bez egzaminów wstępnych na Akademii Wychowania Fizycznego. Bardzo dobrze sobie tam  radziła, ale marzyła o tym, aby podjąć naukę na Uniwersytecie Adama Mickiewicza. Po pierwszym roku Akademii Wychowania Fizycznego złożyła więc do rektora pismo o przyjęcie na dziennikarstwo. Została przyjęta na drugi rok, ale pod warunkiem, że równolegle zaliczy pierwszy. Średnią miała na tyle wysoką, że mogła złożyć wniosek o indywidualny tok studiów. Chodziło jej głównie o to, aby uniknąć nauki przedmiotów związanych z propagowaniem socjalizmu. I tutaj też uzyskała zgodę rektora, ale warunek był taki, że jeden przedmiot z dziennikarstwa zamieni na dwa na innych kierunkach. Dzięki temu studiowała gościnnie równolegle na polonistyce, filozofii i socjologii. Obroniła pracę magisterską na dziennikarstwie, a po kilku latach ukończyła jeszcze germanistykę. 
   Po zakończeniu kariery sportowej otrzymała propozycję współpracy od kilku czasopism, między innymi od „Nurtu”. Z opublikowanych tam tekstów najciekawsza jej zdaniem była recenzja spektaklu Wrocławskiego Teatru Pantomimy Henryka Tomaszewskiego „Rycerze Króla Artura”. Niewiele spektakli zrobiło na mnie tak piorunujące wrażenie, jak właśnie ten. Opowiadanie ruchem bez słów – to jest dopiero poezja! – wspomina.
   Uważa, że miała szczęście, bo mogła posmakować różnych zawodów. Została zaproszona do współpracy z Ośrodkiem Telewizyjnym w Poznaniu. Nieźle jej tam szło, ale czuła, że to nie jej miejsce.
   Podobnie było na planie filmowym, choć cieszy się, że ma także taką przygodę za sobą. Po zakończeniu uprawiania gimnastyki, na fali popularności zagrała główną rolę w filmie Ryszarda Filipskiego „Kto ty jesteś”, w odcinku pt. „Wytłumacz mi, stary”. W zasadzie grała tam siebie – nastolatkę niezadowoloną z otaczającej nas wtedy rzeczywistości. Na kolaudacji niestety nie była obecna, bo w tym czasie pracowała już w Austrii jako trenerka. Potem miała jeszcze oferty grania, ale nie czuła się dobrze jako aktorka. Ten zawód nie pasował do jej natury. Film zaległ niestety gdzieś na półce, bo Filipski właśnie w 1981 r. skłócił się ze środowiskiem i na wiele lat wycofał się z życia artystycznego. A Sławce pozostała piękna pamiątka w postaci bardzo wówczas popularnego czasopisma „Film” – z nią na okładce.
   Przez pewien czas była trenerką gimnastyki artystycznej. Dobrze jej szło, ale po 12 latach, które spędziła w sportowym reżimie jako zawodniczka, nie chciała takich mocnych przeżyć do emerytury.
   Wybrała zawód nauczycielki. Przez wiele lat uczyła w szkołach w Poznaniu i okolicy. Odpowiadało jej to, że to praca normowana i wiadomo, o której się zaczyna i o której kończy. To bardzo ułatwiało Sławce dbanie o życie rodzinne i pomoc rodzicom. Za pracę w oświacie otrzymała w roku 2015 Nagrodę Prezydenta Miasta Poznania.
   Pięknie opowiada o swoim zawodzie: Tu mi było dobrze. Spokojnie i ożywczo. Uczyłam wiedzy o społeczeństwie i języka niemieckiego. Byłam opiekunką zespołu redagującego gazetkę szkolną. Przygotowywałam też wiele imprez okolicznościowych, opracowywałam do nich scenariusze i układy taneczne. Czułam misję. Lubię młodych ludzi i dogaduję się z nimi. Dałam im z siebie wszystko. Młodzi ludzie wnoszą dużo radości do życia. Wystarczy ich kochać i oni to zaraz wyczują i odwzajemnią. Nie miałam z nimi problemów. Jeśli już, to tylko jakieś jednostkowe. Umiałam ich zachęcić do nauki. Na lekcjach wiedzy o społeczeństwie uczyłam ich o pacyfizmie, choć – o zgrozo – nie było tego w programie! Młodzież zapalała się do tej idei i proponowała – oczywiście w żartach – żebym startowała w wyborach prezydenckich. Dbałam o to, żeby w każdej klasie, którą los mi przeznaczył, uzmysłowić uczniom bezsens wojen.
   Pacyfistyczne poglądy wyraziła w wielu wierszach. Jak choćby ten:
 
Wyścig
 
chciałabym
przeczytać w gazecie
że wreszcie  odbywa się
wyścig
rozbrojeń
   O spokojnym, pośmiertnym sąsiedztwie, być może walczących z sobą za życia ludzi, pisze w innym utworze:
 
Lubię chodzić na cmentarz
 
jest tak spokojnie –
przechodzę obok Kowalskich Schmidtów
Fiedorowów Szulmanów
 
wszyscy sobie leżą obok siebie
równi sobie
nie ma ważniejszych
 
nie ma waśni
nie ma pośpiechu
jest cisza
 
a wiatr modli się za tych
poza cmentarzem
 
 POWRÓT DO POEZJI
   Od niedawna Sławka jest na emeryturze. Dzięki temu ma czas, aby uczestniczyć w spotkaniach literackich. Na przykład w Klubie „Dąbrówka”, gdzie już od 50 lat koło literackie prowadzi Jerzy Grupiński. Bywała na spotkaniach tej grupy już w młodości, potem jednak pochłonęło ją życie rodzinne. Nie było ono bezproblemowe. Najgorszy był dla niej rok 2007 – wiosną zmarł jej tata, a w Boże Narodzenie mąż. W tym czasie także ciężko rozchorowała się jej mama, która od tej pory wymaga stałej opieki. Sławka absolutnie nie uskarża się na swój los. Przyjmuje wszystko z pokorą. Jest zawsze uśmiechnięta, życzliwa, gotowa nieść pomoc, zarówno swoim najbliższym, jak i znajomym. A gdy jest jej bardzo trudno, zwraca się z prośbą o pomoc do Najwyższego. Modlitwa napełnia ją spokojem, dodaje sił:
 
Sam na sam
 
świątynia wypełniona ciszą
siedzę w kąciku
 
anioły szepczą paciorki
święci w obrazach zamknięci
pachnie kadzidłem
 
mury takie mocne
sklepienie gwiaździste wysoko
witraże opowiadają swoje historie
jest błogo
 
gdy nałapię tej ciszy
to już idę 
żeby podzielić się nią z ludźmi
 
    Ma świadomość, że być może wiele możliwości i szans w życiu zmarnowała. Wynikało to jednak często z faktu, że chciała być uczciwa i wierna sobie. Tak o tym mówi: Niczego nie żałuję. Nie mogłam zostać aktorką, bo nie mam osobowościowych predyspozycji. Zdawałam sobie z tego sprawę i wcale, ale to wcale za tym nie tęskniłam. Zagranie roli w filmie traktowałam jako przygodę i sposobność na potwierdzenie tego przeczucia. Zawsze dużo bardziej wolałam słowo pisane niż mówione. Lepiej, bezpieczniej się czuję, gdy mogę się zastanowić nad słowem, które napiszę. Gdy mam czas, by je przemyśleć, zmienić, bo właśnie to poprzednie przestało mi się podobać. Mówi mi się znacznie gorzej, nawet kwestie wyuczone.
   Życie biegło, wiersze były zawsze blisko – te uznanych poetów i te we mnie. Nieraz napisał się na przygodnej karteczce i lądował w szufladzie. I tak było do grudnia 2020 r., kiedy to zaprosiłam koleżanki gimnastyczki do siebie. Na spotkaniu była też moja pierwsza trenerka, Grażyna Bojarska. Ona zadała nam niewinne pytanie o to, kim właściwie chciałyśmy zostać, gdy byłyśmy młode. Ja powiedziałam, że poetką. Kiedy wymówiłam to słowo, to mnie oświeciło, że nic nie robię ze swoimi marzeniami. I wtedy wylała się ze mnie fala myśli zbieranych przez całe życie i pisał się wiersz za wierszem. I postanowiłam spróbować zapukać do drzwi, za którymi ukryty był poetycki świat.
   W zasadzie to ciągle czekałam na ten moment, że ktoś poda mi rękę, uchyli mi drzwi do świata marzeń. O tym, że piszę wiersze wiedzieli tylko moi rodzice, przyjaciółka i kilka osób z Klubu Dąbrówka. Na dwudzieste pierwsze urodziny rodzice kupili mi maszynę do pisania, dołączyli do niej kartkę z takim tekstem: „Życzymy Ci, żeby pisanie sprawiało Ci wiele radości”. Mam tę maszynę do dzisiaj.
   Sławka jest osobą bardzo chłonną, otwartą na kulturę. Kocha nie tylko literaturę, ale też muzykę, film, teatr. Jej ulubieni poeci? Jest ich wielu. To m.in.: Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Julian Tuwim, Władysław Broniewski, ks. Jan Twardowski, Zbigniew Herbert, Tadeusz Różewicz, Cyprian Kamil Norwid (choć przyznaje, że nie wszystkie jego wiersze rozumie), Leopold Staff, Miron Białoszewski, Halina Poświatowska, Krzysztof Kamil Baczyński, Konstanty Ildefons Gałczyński, Bolesław Leśmian, Edward Stachura, Krystyna Miłobędzka, Edward Balcerzan i jeszcze wielu innych. Lubi też czytać książki i artykuły filozoficzne.
   Jeśli chodzi o muzykę, ma bardzo szerokie spektrum upodobań: od klasyki przez pop, rock, blues, jazz, reggae, a nawet rap. Słucha utworów, które ją w jakiś sposób poruszają: albo wzruszają, albo smucą, albo rozpogadzają. Nie jest w stanie ich wszystkich wymienić, jest ich za dużo. Już w obrębie tylko muzyki klasycznej musiałaby podać nazwiska wielu kompozytorów. Lubi klimat filmów Pedro Almodóvara, Richarda Curtisa i wiele jeszcze konkretnych filmów innych reżyserów. Kocha być w filharmonii i w teatrze.
   I nie przestaje mnie zachwycać natura, a chmury wręcz codziennie zadziwiać, więc spacery są dla mnie zawsze doznaniem estetycznym. – dodaje Sławka.
   W sierpniu 2022 r. w podpoznańskim Pałacu Jankowice zorganizowany został „Podwieczorek artystyczny”, podczas którego jej wiersze czytał znakomity aktor Teatru Nowego w Poznaniu, Michał Grudziński. Oprawę muzyczną przygotował Krzysztof Winiszewski, z którym Sławka współpracowała w czasach swoich sportowych triumfów.
      Jesienią 2022 r. Fundacja Poetariat wydała jej zredagowany przeze mnie debiutancki tomik poetycki zatytułowany „Tańcząca w chmurach”. Na pierwszej stronie okładki jest piękne zdjęcie Sławki z występu podczas zawodów gimnastycznych w Swierdłowsku. Autorem rysunków zamieszczonych w książce jest Radosław Barek, kolega poetki ze szkoły podstawowej, a obecnie profesor Politechniki Poznańskiej, autor m.in. słynnego muralu na Śródce. 
   Na ostatniej stronie okładki została zamieszczona m.in. wypowiedź Michała Grudzińskiego: W wierszach Sławomiry Sobkowskiej – Marczyńskiej  ujęła mnie prostota wyrażania myśli. Są sformułowane w sposób zrozumiały dla każdego i tak, że każdy je może uznać za swoje. A jednocześnie poetka zaprasza odbiorcę w głębię myśli ubranej nierzadko w niewiele słów. W jej wierszach wyczuwa się szczerość przekazu wypływającego prosto z duszy. Właśnie duchowość wyróżnia tę twórczość. Poetka z wyjątkową wrażliwością dotyka w swoich wierszach spraw człowieka, empatycznie wczuwając się w jego krzywdę. Jest wiarygodna. Można jej uwierzyć.
   A to fragmenty recenzji, którą na portalu TOMIKOVO zamieściła Monika Magda Krajewska: Niedawno trafił do mnie debiutancki tom Sławomiry Sobkowskiej-Marczyńskiej zatytułowany „Tańcząca w chmurach”, wydany przez Wydawnictwo Fundacji Poetariat. Przyciąga bardzo ładną i miłą w dotyku aksamitną okładką. Wewnątrz znajdziecie interesujące ilustracje, których autorem jest Radosław Barek. (…) „Tańcząca w chmurach” to tomik, który mnie zaskoczył, bo z jednej strony napisany prostym językiem, zrozumiałym praktycznie dla każdego – choć bardzo poetyckim i pełnym metafor – a ma w sobie tyle warstw, że za każdym razem, gdy biorę go do rąk, odkrywam coś zupełnie nowego. (…) to poezja dojrzała, znajdziemy w niej  nawiązania do motywów religijnych, do otaczającej rzeczywistości, ale w ich centrum zawsze jest człowiek („by zawsze i wszędzie / najpierw dostrzegać / człowieka”). To on ze swoimi lękami, słabościami, marzeniami oraz śmiertelnością jest w poezji Autorki najważniejszy.(…) Jej wiersze powstają bardzo świadomie, są przemyślane, jak sama pisze „chodzi o to / by / wmilczeć w wiersz / takie słowo / które nie zdradzi / że jest / nie z tego świata.” (…)
   W listopadzie Sławka czytała swoje utwory podczas koncertu poznańskiej grupy Areté w Spółdzielczym Domu Kultury w Sieradzu. Lider i wokalista zespołu, Jerzy Piotr Struk nawiązując do jej sportowej przeszłości, zażartował, że pięknie byłoby, gdyby na przykład Robert Lewandowski wyznał w którymś z wywiadów, że tak naprawdę całe życie marzył o pisaniu wierszy. Jakżeby to przyczyniło się do popularyzacji poezji!
   A Sławka pisze do mnie: Rodzina i znajomi mówią mi, że coś się we mnie zmieniło. Gdybym nie spotkała ciebie, nie stałabym się odważniejsza, nie myślałabym pozytywnie o swoich wierszach i marzyłabym, marzyła, nie mając odwagi zrobić kroku do przodu. I w tym miejscu po raz kolejny wyraża mi swoją wdzięczność za to, że  uchyliłam jej drzwi do świata poezji, ośmieliłam, dodałam odwagi, aby wyszła ze swoją twórczością do ludzi. A ja jestem zdziwiona, że kilka aprobujących zdań, prezentacja wierszy w radiu lub portalu internetowym tak bardzo może zmienić czyjeś życie. I uświadamiam sobie po raz kolejny, że moja wieloletnia praca na polu literatury (chyba) ma sens. 
 

NIE MA ŚCIEMY W PIOSENKACH TOMKA KORDEUSZA

W „Gazecie Kulturalnej” ukazał się mój artykuł  o Tomku Kordeuszu – bardzie, autorze tekstów piosenek i kompozytorze. Jego utwór „Czysta woda” zdobył aż trzy laury na tegorocznym Krajowym Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu.

http://www.gazetakulturalna.zelow.pl/index.php/fdvbdfbvdfb?fbclid=IwAR1_CkoLGmLjmGI5Y7N4f60LjxXwL5_5G38pjyAczVIo_zyi8_XWJ4VqngA

Maria Duszka

Nie ma ściemy

Podczas 59. Krajowego Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu w 2022 roku „Czysta woda” w wykonaniu Karoliny Lizer zdobyła aż trzy laury. Nagrody jury i publiczności trafiły do piosenkarki, a nagrodę Stowarzyszenia Autorów ZAiKS za tekst otrzymał Tomek Kordeusz.

Artysta urodził się 5 grudnia 1960 roku w Starachowicach. Jest bardem, autorem tekstów piosenek, kompozytorem, twórcą muzyki ilustracyjnej dla radia i telewizji. Bywa autorem scenariuszy imprez artystycznych i kampanii reklamowych.   

Jego piosenki zdobywają nagrody na wielu festiwalach w kraju i za granicą. Utwór „Mamy po 20 lat” z muzyką Aleksandra Maliszewskiego w wykonaniu Haliny Benedyk był piosenką roku 1987. Duet Kordeusz – Maliszewski stworzył w sumie kilkadziesiąt utworów śpiewanych przez tę artystkę. Piosenki z jego tekstami znalazły się w repertuarze m.in.: Hanny Banaszak, Krystyny Prońko, Danuty Błażejczyk, Eleni, Andrzeja Grabowskiego, Jacka Bończyka, Piotra Salaty, Gordona Haskella, Roberta Janowskiego, Mieczysława Szcześniaka oraz zespołu Czerwony Tulipan.

W latach 1991-1993 wraz z kieleckim bardem Markiem Terczem stworzył dla Marioli Berg program pieśni i piosenek zatytułowany „Maria Magdalena”. Jako autor tekstów współpracuje też z zespołem Mafia. W 2006 roku przebojem stała się ich piosenka „Życie takie jest”. Jest autorem wszystkich utworów, które w 2014 roku zostały nagrane przez Mafię na płycie „Ten świat nie jest zły”. W  2016 r. Piotr Salata nagrał krążek zatytułowany „PS”. Na płycie gościnnie zaśpiewał Gordon Haskell. Autorem wszystkich tekstów i trzech kompozycji  jest Tomek Kordeusz.

   Obdarzony został także talentem satyrycznym. Pisze teksty piosenek i monologów dla artystów kabaretowych. W latach 1991-2001 współpracował z kieleckim dziennikiem „Słowo Ludu”, gdzie rysował satyryczne komentarze, pisał felietony i humoreski. Z Bogusławem Nowickim tworzył na antenie Radia Kielce satyryczną audycję Kielecki Magazyn Autorów.

Jest lokalnym patriotą. Piosenką „Nasze ulubione świętokrzyskie” wygrał konkurs z okazji 10-lecia Województwa Świętokrzyskiego. W 2008 roku został laureatem Świętokrzyskiej Nagrodę Kultury II stopnia za osiągnięcia twórcze.

Zdobył również nagrody na wielu festiwalach i przeglądach jako wykonawca. Między innymi na legendarnych Konfrontacjach Ruchu Artystycznego Młodzieży w Myślcu nad Popradem oraz Spotkaniach Młodych Autorów i Kompozytorów Piosenki „SMAK w Myśliborzu. Na Międzynarodowym Festiwalu Bardów OPPA zdobywał laury w latach 1983, 1986, 2006, 2012, 2014, 2015, 2019 i 2022.

Był współzałożycielem komercyjnego Radia MTM FM w Starachowicach. W latach 2005-2006 pracował jako samodzielny specjalista do spraw promocji Programu I Polskiego Radia w Warszawie. Pełni funkcję Członka Zarządu Związku Polskich Autorów i Kompozytorów ZAKR, należy również do Stowarzyszenia Autorów ZAIKS.

Splatanie słów i dźwięków sprawia mi frajdę

Okazuje się, że w rodzinie Tomka Kordeusza były bogate tradycje muzyczne.

Bard wspomina: Tata pięknie śpiewał aksamitnym tenorem. Kochał piosenki. Był zakochany w operetce. Dziadkom i babciom słoń także na uszy nie nadepnął. Jednak nie wiem, czy ktoś w przeszłości był muzykiem. Mama, jako panienka uczyła się grać na fortepianie. Wybrała jednak sport. Rodzice nie myśleli o mojej edukacji muzycznej. Szedłem własną drogą. Pierwszym instrumentem była perkusja. Począwszy od trzeciej klasy grałem w szkolnym zespole. Bębny to właściwie całe moje życie. Dopiero kilka lat wstecz spakowałem ten instrument do futerałów. Pozostałe instrumenty pojawiały się naturalnie. Potem zdzierałem palce do krwi na starej gitarze, zanim, grając na bębnach, zarobiłem na lepszy instrument. Muzyka mnie zupełnie oderwała od edukacji. Porzuciłem Liceum Sztuk Plastycznych na wiadomość, że kolega zakłada zespół i zaprasza mnie do niego. Do rysowania powróciłem wiele lat później. Wtedy jednak zacząłem pisać pierwsze piosenki. Okazało się, że splatanie słów i dźwięków sprawia mi niesamowitą frajdę. Czas był wyjątkowy. Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych zawrzało… Powstały pierwsze świadome ballady. Były festiwale. Ktoś mnie zauważył. Pojechałem na warsztaty piosenkarskie. Zaśpiewałem na festiwalu OPPA. Otworzyła się nowa droga. Tak już idę nią kilkadziesiąt lat.

Z wykształcenia jest… magistrem ekonomii, a dokładnie kierunku: polityka gospodarcza i strategia przedsiębiorstw. Na pytanie, czy ścisły kierunek wykształcenia pomaga artyście w funkcjonowaniu, odpowiada: Ekonomia to w istocie nauka humanistyczna. Studiowałem już jako dorosły człowiek. Jednocześnie współprowadziłem prywatne Radio MTM w moich rodzinnych Starachowicach. Potem kierowałem promocją w Radiu Kielce, a po kilku latach pracowałem w Polskim Radiu w Warszawie. Moje studia świetnie trafiły w ten czas. Budowanie scenariuszy, strategie, badania produktowe – to wszystko było moją codziennością w pracy. Następnie kierowałem instytucją kultury. Przez kolejne dziesięć lat ekonomia była mi bardzo przydatna w Starachowickim Centrum Kultury.

Narodziny piosenki to chwila

Przytoczę tylko dwa komentarze zamieszczone przez internautów na YouTube pod piosenką „Czysta woda”. Pierwszy: Boże, jakie to jest SMACZNE. Tekstowo poezja. Instrumentalnie rozkosz dla uszu. I drugi: Ja zwrócę uwagę na tekst! Przemyślany i przede wszystkim o czymś!

Zapewne wielu ludzi ta piosenka przenosi w czasie i przestrzeni – do lat dzieciństwa, młodości. Tomek Kordeusz tak mówi o jej genezie: Narodziny piosenki to chwila. Tak było z „Czystą wodą”. Przymknięte oczy, zapach jaśminu wiszącego w sieni. Echo na dnie studni wciągane korbą na świat. Śnieżnobiały ręcznik z wyhaftowanym inicjałem babci Emilii. Kręgi na wodzie w białej misce. Garnuszek z różyczkami. Popijanie czystą wodą chleba z masłem i cukrem. Niby chwila, a całe życie. Wiele żyć. Dom był miejski. Stał w zielonej dzielnicy, zanim postawiono na nim osiedle. Nie miałem babci na wsi. Taki miejski model. Przyznam się, że ten świat ciągle pisze mi piosenki. Chodzę tam czasem, szukać śladów i zapachów. Bardzo za nim tęsknię. Ogromnie się cieszę, że Karolina zdobyła w Opolu tak wiele. Z moją nagrodą za tekst zdobyliśmy wspólnie trzy wielkie wyróżnienia. Z nami oczywiście kompozytor Marcin Partyka.

Przypomnijmy fragment „Czystej wody”:

 

Wyszyła ją nitką prababka

Babka znaczyła łzami

Wisiała na ścianie makatka

Z białymi łabędziami

Tu chłodna woda ze studni

Błękitem wpadała w miskę

I pewnie jakiś południk

przecinał moją kołyskę.

 

Czysta woda w środku lata

W nić pamięci się zaplata

W czystej wodzie na dnie miski

Żyją twarze naszych bliskich.

 

Wiele lat temu zachwyciła mnie piosenka z repertuaru zespołu Czerwony Tulipan „Ja tonę”. Została  napisana i skomponowana również przez Tomka Kordeusza. Oto jej fragment:

 

Ja tonę                                               

w twoich oczach tonę,                                 

w jeziorach z turkusów i szkła                        

pod rzęs twych balkonem

wciąż tonę i tonę

lecz nigdy nie widzę w nich dna (…)                           

(…) Ja marzę

o tym tylko marzę,

by w oczach twych znaleźć swój port

Ja marzę jak wszyscy, samotni żeglarze,

gdy wir ich porywa na dno (…)

 

W koncercie „Premiery i interpretacje” podczas Międzynarodowego Festiwalu Bardów OPPA w 2014 r. zdobył pierwsze miejsce piosenką „Na niebieskim fortepianie” poświęconą Majdanowi i wojnie na Ukrainie. Śpiewał w niej:

 

Świat się ocknął zaskoczony

Idzie wojna z obcej strony

Idzie wojna, niespokojna, jak rzeka

Lepiej, żebyś tam została

Nam spokoju nie zabrała

Może jutro zgaśniesz sama

Poczekaj (…)

Polewaczki myją bruki

Ponad placem krążą kruki

Są głodne, są głodne

 

Niestety, nadzieja wyrażona w tej piosence nie spełniła się. Wojna nie gaśnie, wręcz przeciwnie – rozprzestrzenia się.

I jeszcze jeden utwór który wywarł na mnie niesamowite wrażenie „od pierwszego usłyszenia”. To „My jesteśmy Harlem”. Mroczna, realistyczna piosenka o młodych ludziach na polskich blokowiskach na początku XXI wieku. Tu życie ogranicza się do picia, ćpania, czekania nie wiadomo na co. Tu wegetuje się z dnia na dzień. Brak nadziei na jakąkolwiek pozytywną zmianę. Nikt się po tych ludziach nie spodziewa niczego dobrego, oni też raczej niczego dobrego od życia nie oczekują. Utwór został nagrany przez duet Andrzej Grabowski i Śliwka Tuitam, a zamieszczony na wydanej w 2010 roku płycie „Mam prawo…  czasami… banalnie”. Oto obserwacje Tomka Kordeusza:

 

Przeraźliwie powtarzalny blok mieszkalny,

Sukcesywnie depresyjnie agonalny,

Gadka klatka ławka trawka cud lamperia,

Plastikowa kolorowa sztukateria,

Maksymalnie szarobury skrawek nieba,

Z gołębiami koleżkami cztery drzewa

Browar towar rywal zawal u menela,

Dwie huśtawki metalowa karuzela (…)

My jestem harlem dusze mamy czarne,

Do cienkiego czasu dodajemy basu (…)

 

Dryfujemy miastem nakręcamy melanż,

Nie ma kwiatów przy ulicy zbawiciela (…)

Czarne dusze w czarnych kapturach,

W ciemnych bramach codzienność ta sama,

od samego rana rozgrywa się dramat (…)

 

A tak mówi o tym utworze autor: Dla Andrzeja Grabowskiego napisaliśmy wraz z Krzysiem Niedźwiedzkim i Marcinem Lamchem „My Jesteśmy Harlem” na jego płytę. Tekst jest mocno osadzony w miejskich realiach. Jest także do bólu prawdziwy. Bez zbędnej stylizacji, a z wnikliwą obserwacją. Fragment rapowany wykonany jest przez

 Śliwkę Tuitam. Dla mnie największą nagrodę stanowią opinie chłopaków z osiedla, że „nie ma ściemy, panie Tomku…”

Oj, nie ma ściemy. Jest bolesna prawda. Na tym właśnie polega siła tekstów Kordeusza – na uważnej obserwacji, empatii, głębokim współodczuwaniu. I na  umiejętności przekazania swoich odczuć, przeżyć i spostrzeżeń w taki sposób, że budzą emocje, trafiają wprost do ludzkich serc.

Tomek Kordeusz jest autorem około 300 piosenek.  Na pytanie czy można się nauczyć pisania tekstów, odpowiada: Nie sądzę, żeby można było nauczyć się pisać teksty bez talentu, muzykalności, wrażliwości i inteligencji. A przede wszystkim bez umiejętności przekładania świata na słowa. Spotkałem na swojej drodze największych autorów piosenek. Z kilkoma z nich przyjaźniłem się i przyjaźnię do dziś. Dziś wiem, że nie trzeba stawiać kropki pochopnie. Co najważniejsze, należy pisać własnym atramentem, a nie maczać pióra w ogólnie dostępnym kałamarzu.

Najnowsza płyta autorska Tomka nosi tytuł „Jedwabiście”. Została wydana przez Warsztat Antoniego w 2018 roku. Artysta wciąż intensywnie pracuje twórczo. I wszystko uzależnia od Stwórcy: „Obecnie przygotowuję piosenki na tegoroczny festiwal OPPA.  Nabieram sił do ruszenia z nagraniami kolejnej płyty. Niebawem premiera płyty Karoliny Lizer „Onyks”, gdzie pojawi się pięć moich tekstów. Planów mam wiele. Wszystkie w rękach Boga”.

Maria Duszka

MOJA ROZMOWA Z BARDEM WOJTKIEM GĘSICKIM NA PORTALU PISARZE POLSCY

https://pisarzepolscy.pl/wiadomosci/pokaz/163,muzyka-jest-pierzynka-w-ktora-wtulaja-sie-slowa?fbclid=IwAR3Rlo8Ul3Ro0mWgqj8vVwMEQrs540jaNeQVufcyQV_vpVU-4f4PbCxWosU

Wywiad z bardem, Wojtkiem Gęsickim.

MUZYKA JEST PIERZYNKĄ, W KTÓRĄ WTULAJĄ SIĘ SŁOWA

Krzysztof Daukszewicz powiedział o nim: „Mało kto wnosi na scenę tyle ciepła, co Wojtek Gęsicki. W czasach drapieżnej muzyki, literatury i rzeczywistości, jego pojawienie się na estradzie z piosenkami, które śpiewa powoduje, że przez moment przenosimy się w świat nam bliski i przyjazny. Polecam.”

W 2021 r. miałam przyjemność prezentować swoje wiersze i anegdoty na wspólnych wieczorach muzyczno – literackich w Sępólnie Krajeńskim, Solcu Kujawskim i Łomiankach. Wojtek wystąpił podczas tych imprez w duecie z Martą Sosnowską, swoją partnerką życiową i sceniczną. Na pytanie czy łatwo być z bardem, Marta odpowiada: „Czy łatwo? Różnie bywa… Życie nie jest łatwe. Kiedy przychodzą problemy, wtedy każdy na swój sposób je przeżywa. Każdy ma odmienne zdanie, często dochodzi do sprzeczki. Nie można tu mówić o kłótni, gdyż nie potrafimy przechodzić obok siebie obojętnie, nie ma u nas „cichych dni”. Szybko dochodzimy do porozumienia. Ale przede wszystkim trzeba powiedzieć, że Wojtek to dobry, wrażliwy, ciepły, mądry, opiekuńczy i kochany facet, który dba o rodzinę. To nie tylko Bard. Potrafi dosłownie wszystko: gotuje, naprawia, buduje, przycina i… dużo by jeszcze wymieniać. Jest jedyny w swoim rodzaju i  uważam, że mam szczęście, że mam go obok siebie.”

Wojtek Gęsicki urodził się w 1967 r. w Makowie Mazowieckim. Mieszka w pobliżu Ciechanowa. Jest bardem, kompozytorem, konferansjerem, autorem tekstów i wykonawcą piosenek. Należy do Związku Autorów i Kompozytorów Polskich ZAKR. Współtworzył wraz z Markiem Piotrowskim program autorski na antenie Radia dla Ciebie „Śmiesznie i lirycznie”. Prowadził „Śpiewane Poezją” – autorski program na antenie lokalnej rozgłośni Radia Plus Ciechanów. Z Jackiem Goryńskim współtworzył autorską audycję „Piosenka z tekstem” na antenie lokalnego Katolickiego Radia Ciechanów, a z Jackiem Goryńskim i Markiem Piotrowskim  współtworzył na antenie tejże rozgłośni „Humorek na każdą porę”. Wystąpił w autorskim programie telewizyjnym Krzysztofa Daukszewicza „U Pana Krzysia” i w recitalu telewizyjnym w cyklu prowadzonym przez Piotra Bukartyka „Powrót bardów”.
Jest laureatem I Nagrody na Ogólnopolskim Przeglądzie Piosenki Autorskiej OPPA w Warszawie, I Nagrody na Spotkaniach Zamkowych „Śpiewajmy Poezję” w Olsztynie, II Nagrody na Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie, tuż za zespołem Raz, Dwa, Trzy. Dwukrotnie był stypendystą Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. W 2022 r. otrzymał Nagrodę Starosty Powiatu Ciechanowskiego.
Rozmawiamy we wrześniu 2022 r.
Maria Duszka: Jak Wojtek został bardem? Czy miałeś utalentowanych przodków, czy też jesteś wyjątkiem w rodzinie?
Wojtek Gęsicki:  Nikt nie parał się zawodowo takimi rzeczami, a mnie pewnie opętało coś od maleńkości, bo odkąd pamiętam ciągnęło mnie do pianina, na scenę i niczego innego nie potrafiłem sobie wyobrazić poza sceną. Odkąd zacząłem coś rozumieć, chciałem być aktorem. Miałem magnetofon kasetowy, na którym nagrywałem różne wierszyki i tak się bawiłem. Wtedy jeszcze istniało wychowanie muzyczne z prawdziwszego zdarzenia i wszyscy dorośli w domu znali nutki i mieli jakieś pojęcie o tym. W związku z tym uczono mnie nutek i… tak to jakoś kiełkowało.
– Czy jesteś samoukiem, czy uczyłeś się gry na gitarze w szkole muzycznej?
– Jestem samoukiem. Do szkoły muzycznej nie poszedłem, bo przestraszyłem się pani. Jestem ofiarą zbyt brutalnego traktowania kiełkującej wrażliwości (śmiech). A pierwszych akordów na gitarze nauczył mnie mój sąsiad – starszy kolega Wojtek Olszak. Pokazał mi …i poszło.
– Czy masz jakiś zawód wyuczony i czy pracowałeś w nim? Czy też od zawsze jesteś artystą?
– Jestem instruktorem teatralnym. Do szkoły teatralnej zdawałem, ale powiedziano mi, że mam zbyt słaby wzrok, żeby pracować na scenie wśród reflektorów. A poza tym, że jestem za wysoki. No i, jako ufny i łatwowierny, uwierzyłem w to wszystko i więcej nie zdawałem. Ale zacząłem jeździć na konkursy związane z piosenką literacką. Były sukcesy i postanowiłem zostać na scenie. Przez jakiś krótki czas pracowałem jako instruktor. Ale moje główne zajęcie, to śpiewanie. Pracowałem też w radiu, nagrywałem reklamy audio.
– Kiedy zacząłeś komponować, pisać teksty? Jakie były początki, inspiracje?
– Jako maluszkowi czytano mi różne bajeczki i wierszyki. Pierwszy tekst napisałem jak miałem pięć lat. Jeszcze zrobiłem muzykę do niego. Na takim malutkim dziecięcym syntezatorku.  Miałem taką nieodpartą chęć wypowiadania się na papierze. To pewno była taka moja terapeutyczna potrzeba. A wszystko zaczęło się od Pana Gałczyńskiego, gdzieś w połowie podstawówki. Jego gwiaździste, kolorowe wiersze podziałały na mnie inspirująco. Praktycznie cały czas coś pisałem: krótkie opowiadania, wiersze i teksty piosenek. Później zacząłem bawić się w pisanie monologów na scenę. Już w ogólniaku założyłem kabaret. Oczywiście posiłkowałem się tekstami obcymi, bo byłem zbyt nieśmiały, żeby przedstawiać swoje. Po prostu się wstydziłem. Dopiero będąc w Studium Kulturalno-Oświatowym w Ciechanowie odważyłem się na śpiewanie publiczne swoich rzeczy. Byłem raczej romantykiem. Po Gałczyńskim, którego znałem na wylot, przyszedł Norwid. Uwielbiałem uczyć się na pamięć i recytować jego wiersze. No i dalej cała poezja romantyczna, młodopolska. W takich klimatach mi się dorastało. Poezja współczesna w ogóle mnie nie ruszała… I oczywiście tutaj mówię tylko o słowie, bo słowo na mnie bardzo działa. Muzyka dla mnie jest tylko pierzynką, w którą te słowa się wtulają. Gdy słyszę jakiś utwór, gdzie słowo podporządkowane jest muzyce, to raczej to do mnie nie przemawia. Drażni mnie, kiedy muszę się wsłuchiwać w słowo, wiązać w głowie wątki, żeby zrozumieć, co wokalista chce mi powiedzieć. Bo ja na scenę wychodzę, żeby mówić. Mówić o sprawach  ważnych i mniej ważnych, ale mówić. Tym moim śpiewem – mówić.
– Ile utworów masz w swoim dorobku?
– Skomponowałem jakieś 250 piosenek i zrobiłem ponad 1000 kompozycji do reklam. A moich autorskich piosenek stworzyłem gdzieś około 180. Nie wiem dokładnie ile, bo nigdy  nie liczyłem. A też i mnóstwo ich przepadło, ponieważ na początku były to rzeczy pisane na maszynie, nagrywane na taśmach. To z biegiem czasu gdzieś ginęło. Komputer też okazał się narzędziem, które się psuło i trudno było to odtworzyć. Nigdy nie przykładałem wagi do archiwizacji, więc pewnie po latach zostanie po mnie tyle, ile jest na płytach i gdzieś w necie (śmiech).Tych wszystkich płyt, na których jestem jest chyba z kilkanaście. A takich solowych dziewięć.
– A kto był / jest Twoim muzycznym idolem?
– Mam dużo takich muzycznych idoli z kręgu naszej piosenki. Wielu ich jeszcze żyje, więc nie będę wymieniał, żeby nie pominąć kogoś, bo to może spowodować, że ktoś mnie przestanie lubić, a ja nie chcę …(śmiech) Ale te moje fascynacje zaczęły się jeszcze w dzieciństwie, gdy odsłuchiwałem na gramofonie muzyczne widokówki i duże czarne krążki. To był Marek Grechuta i Czerwone Gitary. No i jeszcze były piosenki Wojciecha Młynarskiego, ale muzycznie to nie był mój idol… Od tego zaczęła się cała magia. I to wszystko słuchane było od maleńkości.
– Jan Kazimierz Siwek, jest autorem „Piosenki dla drwala” – jednej z moich ulubionych. Jakie jeszcze inne piosenki z jego tekstem masz w swoim repertuarze?
– Jana Kazimierza śpiewam jeszcze „Balladę o niepoczytalnym bibliotekarzu”, „Niebajeczkę o dziewczynce z zapałkami”. No  i mam „Ślusarskie wersety” – cały czas w przygotowaniu.
– Do czyich utworów jeszcze komponowałeś muzykę?
– Śpiewam jeszcze teksty Jacka Goryńskiego i Krzysia Cezarego Buszmana. Zrobiłem też muzykę do utworów Krzysia Nowackiego, Marii Stańczak, Aleksandry Bacińskiej, Bolesława Leśmiana, Marka Andrzeja Grabowskiego. Kiedyś współpracowałem dużo z Markiem Januszem Piotrowskim –  napisaliśmy sporo piosenek, które są  na  DATach (dla niezorientowanych – to skrót od Digital Audio Tape – rodzaj taśmy magnetycznej) i kasetach. Aż szkoda, że to tak gdzieś leży i pierniczeje w szufladkach.
– Wykonujesz też utwory innych pieśniarzy…
– Mam zrobiony recital z piosenkami Grechuty, Wysockiego, Okudżawy. Jak wszyscy. Drugi recital z pieśniami Leonarda Cohena. No i kiedyś też odważyłem się na zrobienie piosenek Seweryna Krajewskiego… Ale też miałem i mam nadal recital z piosenkami biesiadnymi. Także tylko nie tańczę i nie śpiewam rocka.
– W Domu Kultury w Łomiankach organizujesz obecnie cykl imprez pod nazwą „Scena Zaułek”. Wcześniej współpracowałeś z innymi placówkami. Jaka jest idea tego cyklu wydarzeń?
– Wcześniej mieliśmy Scenę Zaułek w Teatrze Nowym w Warszawie, potem w Legionowie, potem w Modlinie, Kutnie, w Nowym Dworze Mazowieckim siedzieliśmy prawie 10 lat. No i Łomianki. A wszystko zaczęło się w Ciechanowie. Ta współpraca polega na tym, że z akordeonistą doktorem habilitowanym Rafałem Grząką jestem gospodarzem i zapraszam różnych wykonawców z kręgu piosenki literackiej i kabaretowej. Tak że każdy koncert jest inny. Długo by trwało, gdybym miał wymienić wszystkich, ale muszę dodać, że ty też tam byłaś i to był wyjątek, ponieważ poetów recytujących swoje wiersze nie zapraszam. To jest inny rodzaj spotkań. Ale wtedy był pomysł na wigilijny wieczór i było miło, i wszystko siedziało (śmiech). Uwielbiam tego typu spotkania i w takiej formie. Moi przyjaciele artystyczni, Marek Majewski i Antoni Muracki także organizują takie sceny i zapraszają mnie. To jest niesamowite, bo przychodzą na takie spotkania ludzie, którzy mają podobną wrażliwość i podobne oczekiwania. Gra się wtedy wyśmienicie.
– Od kilku lat na koncertach występujesz w duecie z Martą Sosnowską. Co możesz powiedzieć o jej roli w Twoim życiu?
– A to już wywiad dla Pudelka? (śmiech) Cokolwiek bym nie napisał, to będzie brzmiało głupio, infantylnie. Możemy razem śpiewać, kłócić się, gotować, murować, kłaść płytki, rąbać drewno, śmiać się, płakać… i jeździć na koncerty, To jest rola przez duże „R”. Marta mi mówi: „to jest głupie”. I wtedy myślę. Czasami się zgodzę, a czasami nie. I to jest piękne, że mam wybór.
– Czy łatwo być bardem?
– No nie jest łatwo. Gdybym jeszcze był rozpoznawalny jak Nohavica, to może byłoby łatwiej, ale dla wielu, wielu jestem nic nieznaczącą, przemijającą formą wołającą i proszącą o mgiełkę szacunku. Z jednej strony jest uwielbienie, a z drugiej totalna zlewka. To huśtanie ciągłe przez 30 lat nie wpływa na dobre samopoczucie. Powstają pytania: po co tu jestem, po co to robię, czy to ma sens? Do wyjścia na scenę. Na scenie łapię powietrze do następnego koncertu. A tych coraz mniej po pandemii. A to jedyne moje źródło utrzymania. I psychicznie i fizycznie życie staje się nie do zniesienia. Nigdy nie patrzyłem na stanowiska ludzi, na wykształcenie. Zawsze powtarzałem, że człowiek sam w sobie jest ogromną wartością. Bez względu na to, gdzie pracuje, co robi, czy stoi za nim korporacja, czy leżą za nim pieniądze. Każdy zasługuje na ten sam szacunek, uśmiech i dobre słowo. Nigdy nie przywiązywałem wagi do nagród, odznaczeń, medali. Chociaż dostawałem. Szedłem z podniesioną głową, bom człowiek. I chyba przegrałem… 
– Smutna refleksja… Jak brzmi nazwa miejscowości, w której mieszkasz? Czy to dobre miejsce do życia?
– Nazwa mojej miejscowości brzmi tak: Damięty – Narwoty i jest bardzo w centrum Polski – wszędzie mam blisko. Przeprowadziłem się tu parę lat temu. Wcześniej całe życie mieszkałem w Ciechanowie. Miałem w sobie jakieś pierwiastki patriotyzmu lokalnego. Był epizod, kiedy mieszkałem w Olsztynie, ale później wróciłem. Marzyło mi się, żeby moje miasto „oddychało” taką piosenką, którą uprawiam. I parę rzeczy udało mi się zrobić, ale przeszło i minęło. A mieszka się w Damiętach super. Jak na wakacjach. Las, las, pole, las… Spokojni ludzie. I tylko sielankę psują rachunki.
– Jakie masz plany na najbliższy czas?
– W październiku wystąpię na trzech imprezach: w Powiatowej Bibliotece Publicznej w Ciechanowie, w Nowodworskim Ośrodku Kultury w Nowym Dworze Mazowiecki oraz na koncercie w cyklu „Kabaretowa Scena Przyjaciół” Marka Majewskiego w Warszawie.
–  Życzę Ci jeszcze wielu pięknych i/lub zabawnych piosenek. I jak najwięcej koncertów. Dziękuję serdecznie za rozmowę.

autor: Maria Duszka