Kategoria: PUBLIKACJE – MOJE WIERSZE, ARTYKUŁY, WYWIADY I RECENZJE
MÓJ ESEJ O HENRYKU SZOPIŃSKIM NA PORTALU PISARZE.PL
https://pisarze.pl/2023/03/07/maria-duszka-henryk-szopinski-blues/?fbclid=IwAR1tn6JvigVM2_DaDgiLsJlbJCtBsLeJnxF23SKtEGfuDZ2Qoz0myEh5GRQ
HENRYK SZOPIŃSKI BLUES
Zakrzewo to wieś gminna położona w powiecie złotowskim. To tutaj słynny Ksiądz Patron Bolesław Domański po I wojnie światowej walczył o przyłączenie ziemi złotowskiej do Polski. A gdy się to nie udało, przez cały okres międzywojenny na różne sposoby przeciwstawiał się germanizacji. Z jego inicjatywy i dzięki jego determinacji w latach 1934 – 1935 ze składek członków Związku Polaków Niemczech wybudowano w Zakrzewie Dom Polski, w którym mieściło się przedszkole, szkoła, bank i biblioteka. Działały tu także zespoły śpiewacze i teatralne, chór i orkiestra dęta. W 1938 r. ksiądz Domański zorganizował w Berlinie I Kongres Związku Polaków w Niemczech. W przemówieniu inaugurującym zjazd wygłosił m.in. „Pięć prawd Polaków”, które warto przypomnieć i dzisiaj. Brzmią one:
1) Jesteśmy Polakami.
2) Polak Polakowi Bratem!
3) Wiara Ojców naszych jest wiarą naszych dzieci.
4) Co dzień Polak Narodowi służy.
5) Polska Matką naszą – nie wolno mówić o Matce źle!
Odwiedziłam Zakrzewo wiosną 2018 r. z Piotrem Spottkiem, twórcą audycji muzycznej „Pod wielkim dachem nieba”. Przyjechaliśmy tutaj po spotkaniu autorskim w Zespole Szkół Ekonomicznych w Złotowie. Po obiedzie w barze „Pod sosną” wybraliśmy się na spacer po wsi, w której Piotr spędził dzieciństwo i z której wyjechał w świat jako nastolatek. Była piękna pogoda. Przed kościołem pod wezwaniem św. Marii Magdaleny złociły się forsycje. Kwiaty rozkwitały w ogrodach otaczający zadbane domy. Na słupie naprzeciwko Urzędu Gminy bociany budowały sobie gniazdo. Na uliczkach bardzo mały ruch. Cicho, spokojnie. To jednak spokój pozorny. Okazuje się, że ta wieś ma nie tylko interesującą, bogatą przeszłość, ale i nie mniej ciekawą teraźniejszość. Zawdzięcza ją w dużym stopniu właśnie działalności Domu Polskiego – Centrum Idei Rodła. Od ponad 40 lat pracuje w nim małżeństwo Barbara Matysek – Szopińska i Henryk Szopiński.
WSZYSCY SZOPIŃSCY GRAJĄ
Pan Henryk mieszka w Zakrzewie od urodzenia. Jego rodzice przyjechali tutaj w 1950 r. Mama pochodziła z obecnego Województwa Świętokrzyskiego, a tata z Borów Tucholskich. Henryk Szopiński wspomina: Mój tata był muzykiem amatorem, grał na kilku instrumentach, przede wszystkim na skrzypcach. A nauczył się grać w czasie wojny. Był zbyt młody, aby pójść do armii i dlatego musiał pracować w niemieckim gospodarstwie. Tak się złożyło, że córka właściciela tego gospodarstwa umiała grać na skrzypcach. I ojciec się właśnie od niej nauczył. Po wojnie tata grał w orkiestrze i „wyhaczył” moją mamę na zabawie – opowiada z uśmiechem Henryk Szopiński. Kilkanaście lat temu byłem przejazdem niedaleko Świecia. Postanowiłem wstąpić na cmentarz, bo tam jest pochowana część rodziny mojego taty. Zobaczyłem, że tam jest dużo grobów Szopińskich. Zapytałem panią stojącą przed cmentarzem, czy ktoś z tej rodziny jeszcze żyje. Powiedziała, że ona jest z domu Szopińska. Okazało się, że jesteśmy spokrewnieni. Zapytałem ją, czy w tej części rodziny są ludzie, którzy muzykują. Odpowiedziała: „Ach, panie, oni tu wszyscy grają! Po zabawach, po weselach. Nie są wykształconymi muzykami, ale grają.” Mój pradziadek pochodził spod Kościerzyny. A ja niedawno się dowiedziałem, że urodzony w Kościerzynie Lubomir Szopiński był m.in. dyrygentem Chóru Rozgłośni Polskiego Radia w Poznaniu. Gdyby zbadać drzewo genealogiczne, być może okazałoby się, że to także rodzina.
Nas było czterech braci. I wszyscy grali. Przy czym dwóch starszych braci amatorsko. Trzeci studiował na Akademii Muzycznej w Poznaniu, śpiewał w Poznańskich Słowikach i nie wrócił z któregoś z tournée tego chóru w Niemczech. Później ukończył tam studia muzyczne. Dzisiaj jest organistą w przepięknej bazylice w małej miejscowości w Nadrenii Północnej – Westfalii. Komponuje głównie muzykę sakralną. W Zakrzewie wykonaliśmy i nagraliśmy jego dzieło „Msza o pokój”.
SKOMPLIKOWANE ŚCIEŻKI EDUKACYJNE
Wiele przeszkód muszą czasem pokonać utalentowane wiejskie dzieci, aby zdobyć wymarzone wykształcenie. Henryk Szopiński będąc jeszcze w szkole podstawowej, ukończył szkołę muzyczną I stopnia w Złotowie. Uczył się tam gry na gitarze klasycznej. Chciał kontynuować naukę w tym kierunku, ale w średniej szkole muzycznej w Pile nie było klasy gitary. Rozpoczął więc edukację w technikum elektryczno – mechanicznym we Wronkach. Jednak przedmioty ścisłe i zawodowe zupełnie go nie interesowały, a muzyka nadal bardzo go pociągała. Dlatego po trzech semestrach zrezygnował z technikum i …powtórzył szkołę muzyczną I stopnia. Tym razem na klarnecie (żeby móc dalej się kształcić, musiał zmienić instrument). Po jej ukończeniu zdał do średniej szkoły muzycznej w Pile. Ukończył ją po 6 latach nauki. Równolegle uczył się w zasadniczej szkole zawodowej na kierunku elektromonter. Po jej ukończeniu poszedł do Liceum Ogólnokształcącego w Złotowie. Maturę zdał w 1983 r. Po latach, już jako działacz samorządowy, ukończył studia z zakresu administracji publicznej w Bałtyckiej Wyższej Szkoły Humanistycznej w Koszalinie. Zanim jednak ukończył 19 lat został… dyrektorem Domu Polskiego w Zakrzewie. Uważa, że trochę przez przypadek, trochę z zaskoczenia.
Niedługo sprawowałem tę funkcję, bo niecałe półtora roku. Zastąpiła mnie na tym stanowisku moja przyszła żona, Barbara. Wynikało to z mojej chęci kształcenia się muzycznego, a praca dyrektora wymaga wielu zabiegów administracyjnych, co mnie nigdy specjalnie nie pociągało. – przyznaje.
A jak pani Barbara trafiła do Zakrzewa? Pochodzi ze Starachowic. Ukończyła tam Liceum Ogólnokształcące, ale nie dostała się na studia. W młodzieżowym czasopiśmie „Na przełaj” wyczytała, że w Radawnicy koło Złotowa jest Uniwersytet Ludowy. Te placówki kształciły wtedy animatorów kultury. Pani Barbara przyjechała do Radawnicy z koleżanką. Po ukończeniu tej uczelni musiały odbyć trzymiesięczny staż w ośrodkach kultury. Wybrały Zakrzewo, bo tutaj już wtedy odbywały się koncerty gwiazd, np. Marka Grechuty, Ireny Jarockiej, zespołu Homo Homini i innych. Przyjechały jesienią 1979 r. Pan Henryk wspomina: Basia dostała ten staż w Urzędzie Gminy. Ówczesny dyrektor Domu Polskiego załatwił dziewczynom pokój u mojego brata. I tam się poznaliśmy. Jak zostałem dyrektorem, to Basię ściągnąłem z Urzędu Gminy. A potem zamieniliśmy się rolami. W tamtych czasach myślałem jeszcze, że opuszczę Zakrzewo i znajdę sobie miejsce do życia gdzie indziej, ale stało się tak, jak się stało.
BLUESDORF ORKIESTRA
Na początku była jeszcze muzyka rockowa. „Czad” to był mój pierwszy zespół – trzy gitary i perkusja. Graliśmy może ze trzy lata. Potem powstał zespół Krater, z którym na Ogólnopolskim Młodzieżowym Przeglądzie Piosenki znaleźliśmy się w Złotej Dziesiątce. Po tym sukcesie Krater się rozpadł, bo basista wyjechał do Niemiec. To był ten przełom lat 80-tych i 90-tych, kiedy ludzie zajęli się robieniem karier, zarabianiem pieniędzy. W zespole Krater śpiewał bardzo fajny kolega Tadziu Bogucki, który interesował się bluesem. I on mnie tak trochę ukierunkował. Zresztą bratnia dusza, bo urodził się w tym samym dniu co ja, tylko w innym roku. Za pracą i za żoną przyjechał do Piły. I tam się poznaliśmy, kiedy byłem uczniem średniej szkoły muzycznej. Zespół reaktywowaliśmy, ale już pod nową nazwą. I poszliśmy bardziej w kierunku bluesa. Na początku to była Wiejska Orkiestra Bluesowa, a potem zmieniliśmy nazwę na Bluesdorf Orchestra – czyli to samo, tylko po niemiecku. Pojechaliśmy z tym zespołem – w składzie siedmioosobowym – na Folk Blues Meeting w Poznaniu. „Gazeta Poznańska” w relacji z imprezy napisała, że… byli nawet goście z Niemiec – zespół Bluesdorf Orchestra. Bardzo ładnie wypadł nasz występ, ale niestety nie przetrwało żadne nagranie. Mamy jednak zarejestrowany na kasecie video nasz występ na festiwalu Rawa Blues, gdzie zostaliśmy zaproszeni przez Irka Dudka.
Przez 4 lata jeździłem do Norwegii – w ramach swojego urlopu i urlopu bezpłatnego. Grałem po prostu do kotleta w hotelach norweskich. Po raz pierwszy pojechałem tam w 1988 r. Ja grałem na gitarze, na klarnecie i akordeonie. Występowałem w trio ze świetnymi muzykami. Z Andrzejem Nowakiem, nieżyjącym już pianistą, który grał z Niemenem w Akwarelach. I z puzonistą Andrzejem Brzeskim, pochodzącym z Milanówka absolwentem Akademii Muzycznej w Warszawie. W latach 70-tych założył zespół Paradoks, który zdobył Grand Prix na festiwalu jazzowym w San Sebastian. Wielu muzyków zostawało wtedy na Zachodzie. On został w Szwecji po jednym z festiwali. Potem wrócił do Polski i zamieszkał w Pile. I tam go poznałem. Na początku lat 90-tych nasze honoraria bardzo spadły. Za komuny jak przywiozłem 1000 dolarów z takiego wyjazdu, to ja byłem gość. A potem już nie opłacało się nam wyjeżdżać.
To była jednak taka przygoda, która pozwoliła mi też rozwinąć skrzydła w muzyce bluesowej. U nas wtedy można było tylko pomarzyć o książkach ze standardami jazzowymi. A tam już były kserografy. I wydawnictwa, z których mogłem sobie pokserować mnóstwo świetnych standardów jazzowych i bluesowych, które później graliśmy tutaj z zespołem. U nas jeszcze wtedy trzeba to było nagrywać samemu gdzieś z radia, to wszystko notować i przepisywać. – wspomina pan Henryk.
O podobnych problemach pisze Magdalena Grzebałkowska w biografii „Komeda : osobiste życie jazzu”. W latach 50-tych i 60-tych nasi muzycy wsłuchiwali się w audycje zagranicznych rozgłośni, aby zapisać poszczególne utwory i móc je potem zagrać w polskich klubach. Jak się okazuje, z takimi samymi trudnościami stykali się polscy artyści jeszcze w latach 90-tych.
UFO ISTNIEJE I WYLĄDOWAŁO W ZAKRZEWIE
Blues Flowers powstał wiosną 1993 r. w Poznaniu. Na początku był to tercet w składzie: Robert Grześkowiak – gitara i śpiew, Maciej Kręc – gitara basowa i perkusista Paweł Kuśnierek. W tym samym roku do zespołu dołączył mieszkający w Kościanie wokalista, gitarzysta, harmonijkarz i autor tekstów Jarosław “Jaromi” Drażewski, a rok później Henryk Szopiński.
Blues Flowers zdobywał nagrody w konkursach na wielu bluesowych i rockowych festiwalach w Polsce, m.in. w: Szczecinie, Poznaniu, Brodnicy, Jarocinie, Bolesławcu, Wrocławiu i Katowicach.
Zespół nagrał w sumie 5 płyt. W 2004 r. krążek zatytułowany „Spoko Wodza”, otrzymał tytuł Bluesowej Płyty Roku, w plebiscycie pisma „Gitara i Bas”, a pięć lat później płyta pt. „Smacznego!” otrzymała nominację do Nagrody Akademii Fonograficznej: Fryderyk ‘2009, w kategorii: Album Roku Blues.
Na okładce wydanego w 2005 r. krążka zatytułowanego „bluesmenty” Artur Andrus napisał: Ktoś mi przysłał płytę. Kiedy otworzyłem kopertę, pomyślałem sobie, że to pomyłka. (…) po co ktoś to wysłał do prostego redaktora prowadzącego „Powtórkę z rozrywki”? Posłuchałem i zrozumiałem. To są bluesowi kabareciarze. Albo przynajmniej czasem nimi bywają. Mają w sobie rodzaj pozytywnego „świra”, który wywołuje uśmiech na twarzach ich słuchaczy. „Heniu, nie graj kozaka”, „Kurza melodia”, „Proszę księdza”, „Bo mnie nie o to szło”, to klasyczne piosenki kabaretowe. (…) Ich teksty, muzyka, wygląd, zachowanie na scenie potwierdzają przypuszczenie, że UFO istnieje i wylądowało gdzieś w Wielkopolsce.
Płyta „bluesmenty” została zatytułowana dość przekornie – smętnych utworów na niej nie ma. Dla potwierdzenia słów Artura Andrusa przytoczę kilka fragmentów pochodzących z piosenki „Trabant blues”. O możliwych tego pojazdu awariach wie wszystko ten, kto miał okazję tym cudem enerdowskiej techniki podróżować. Piszącej te słowa kojarzy się on z wyprawami pełnymi zabawnych niespodzianek. Wyjeżdżając nim w latach 90-tych w dziennikarską podróż z kolegą z lokalnej gazety, nigdy nie wiedziałam, kiedy i czym wrócę do domu. A tak o tym wehikule śpiewa Blues Flowers:
Jechalim trabantem do Olsztyna
Lecz nagle w trabancie pękła sprężyna (…)
Jechalim trabantem do Zakrzewa
W pół drogi zdechł trabant, oj, będzie bieda (…)
Jechalim trabantem do Ustronia,
lecz lepiej by było zaprzęgnąć konia(…)
W wywiadzie udzielonym Jano Pustelnikowi, a zamieszczonym w książce „Osobowości : głosy ze świata polskiej kultury i nauki” Józef Skrzek mówi: Blues śląski kojarzył się z jednej strony z prostotą, a z drugiej z cierpieniem i walką o tożsamość. Dla przeciwwagi utwory zespołu Blues Flowers mogą się kojarzyć z dobrą zabawą. Muzycy potrafią żartować także na swój temat. Oto dwie rymowanki opublikowane na stronie zespołu:
A to Henryk Szopiński – z ikrą akordeonista,
Co zasuwa bluesa, rzeźbi tango, albo śwista twista.
Albo gra kozaka, oberka, walczyka, foxtrota
Oraz każdą inną dobrą muzę, na jaką mu przyjdzie ochota.
A oto Flowersi stoją w pełnym składzie,
W którym grają chętnie na każdej estradzie.
Czynią to szczególnie z przyczyn właśnie takich:
Dla frajdy, dla hecy, dla psoty, dla draki.
KAPELA PODWÓRKOWA RYPCIUM PYPCIUM
A równolegle… Jak zostałem dyrektorem Domu Polskiego, to trzeba było normalną pracę u podstaw wykonywać. Jesienią 1981 r. wraz z moim bratem i paroma innymi kolegami założyliśmy kapelę podwórkową pod nazwą Rypcium pypcium, która istnieje do dzisiaj. Taka była potrzeba. Muzyka rockowa była dla młodzieży, ale było grono starszych muzyków, którzy też chcieli się jakoś realizować. Gram w tej kapeli, nigdy się nie wstydziłem, że taką muzykę też uprawiam. Prowadzenie tego zespołu wymagało napisania własnych tekstów piosenek. Zawsze mieliśmy ambicję, żeby mieć też własny repertuar. Piosenki, takie z przymrużeniem oka powstawały na podstawie moich obserwacji, doświadczeń. Imiona nawet nie zostały zmienione, o co niektórzy mieli do mnie żal. Do niektórych tekstów bym się pewnie dzisiaj nie przyznał – śmieje się pan Henryk.
Na wydanej w 2004 r. płycie nagranej przez tę kapelę można posłuchać między innymi „Zakrzewskiego tanga”, do którego słowa napisał Henryk Szopiński. Ta piosenka opowiada o bywalcach baru „Kuźnia” (mieszczącym się w dawnej kuźni). Oto jej fragment:
(…) Stoi tu Zyguś, siedzi Bolek,
wszystkie nowinki poszły w ruch.
Sypie się plotek cały worek
i nagle bęc, i trach i bum!
Wpada ferajna prosto próby,
wypija piwko albo dwa.
Barmanka puszcza tango z tuby,
a Bolek miliard w rozumie ma
Tango, zakrzewskie tango
śpiewa je każdy, kto tylko zna.
Tango, to wiejskie tango,
Zakrzewiak w sercu je ma.
Czy Bolek z piosenki istniał naprawdę? Pan Henryk odpowiada: To jest autentyczna postać. To był kolega, który grał w naszym zespole na saksofonie. W piosence o „Kuźni” wykorzystałem to, że jak Bolek przychodził na kacu na próbę, to mawiał: „A dzisiaj to mam miliard w rozumie.”
Kapela była doceniana na festiwalach w całym kraju. W samym tylko roku 1997 zdobyła aż pięć laurów: III nagrodę na XVIII Ogólnopolskim Festiwalu Kapel Podwórkowych w Przemyślu, II nagrodę na II Ogólnopolskim Festiwalu Kapel Ulicznych i Podwórkowych w Biłgoraju, III nagrodę na V Ogólnopolskim Festiwalu Kapel Podwórkowych w Skoczowie, wyróżnienie na I Ogólnopolskim Festiwalu Folkloru Miejskiego w Toruniu, IV nagrodę na I Krajowym Zbiegu Kapel Podwórkowych „Drynda” w Łodzi. Były również laury w Stroniu Śląskim, Koronowie, Pobiedziskach, Piotrkowie Trybunalskim i Grajewie.
Kapela Rypcium pypcium istnieje już 41 lat. Zmarło kilku naszych kolegów, mój brat już nie żyje. Z pierwszego składu zostałem tylko ja i kolega Bogusław Gabriel. Od 25 lat gramy w tym samym składzie. Koledzy pozakładali firmy i każdy z nas ma mniej czasu. Mamy jeszcze w szufladzie inne piosenki, ale przez to, że poszedłem w działalność samorządową, to nie mamy czasu ich nagrać. Staramy się robić próby w czasie urlopu, ale jest problem, żeby pojeździć gdzieś dalej. Występujemy więc raczej na lokalnych imprezach w okolicznych miejscowościach. – opowiada Henryk Szopiński
POCIĄG DO BLUESA
Festiwal Blues Express w 2022 roku obchodził jubileusz 30-lecia. Specjalny pociąg z muzykami i publicznością wyjechał z Poznania 9 lipca o godz. 10.00.
A tak wyglądał jego rozkład jazdy:
10:00 Poznań Mizia & Mizia Blues Band
11:50 Rogoźno ZAK Acoustic Trio
13:12 Chodzież K SW4
14:36 Piła The Road Dogs (Białoruś)
17:02 Krajenka The Moneymakers
17:48 Złotów BR Band
18:30 Zakrzewo The Ponycars
To impreza, która przyciąga fanów tego gatunku muzycznego z całej Polski. Spiritus movens tego niezwykłego przedsięwzięcia, to oczywiście Henryk Szopiński. Tak opowiada o imprezie, która od lat przynosi największy rozgłos jego wsi: W 1992 r. zorganizowaliśmy w Domu Polskim koncert „Blues nocą”. Bardzo fajnie wypadł i zainspirował nas, żeby zrobić coś większego. Rok później odbył się już pierwszy festiwal bluesowy. Zastanawialiśmy się, jak do Zakrzewa przywieźć publiczność. Bo na taką muzykę jak blues, to mieszkańcy raczej nie przyjdą. No może przyjdą z ciekawości, żeby zobaczyć, co się będzie działo. Wtedy bardzo głośny był Jarocin. Kojarzył się z muzyką rockową, ale też bójkami, rozrabianiem, wybijaniem szyb. Dlatego my też mieliśmy na początku taki opór władz. Słyszeliśmy: „Nie, no drugi Jarocin tu robicie!” I mieszkańcy też zamykali podwójnymi zamkami furtki i bramy, bo się bali, że ich okradną, powybijają szyby. To było trudne. Jak tę publiczność zachęcić, co zrobić? I wtedy właśnie przyszedł nam do głowy pomysł z pociągiem. W 1993 r. to jeszcze był chaos, bo myśmy zrobili cztery imprezy w jednej: przejazd pociągu to Blues Express, Letnie Warsztaty Bluesowe, Przegląd Zespołów Bluesowych i Blues Nocą, czyli koncert finałowy nad Jeziorem Proboszczowskim. Po roku stwierdziliśmy, że to jest groch z kapustą, że trzeba to wszystko ujednolicić. I od 1994r. ten festiwal ma nazwę Blues Express.
Festiwal trwa jeden dzień. To przejazd z Poznania pociągiem i koncerty na kilku dworcach, koncert finałowy w Zakrzewie i powrót. Na początku, kiedy istniało jeszcze województwo pilskie, pociąg jeździł wtedy z Piły. Graliśmy w Pile, Krajence, Złotowie i Zakrzewie. W 2000 r. zorganizowaliśmy dwa pociągi do Zakrzewa: jeden z Piły, a drugi z Chojnic. A w 2001 r. postanowiliśmy, że przywieziemy publiczność z Poznania. Na początku, jak jeszcze jeździliśmy z Piły, to wynajmowaliśmy pociąg i sami sprzedawaliśmy bilety na ten przejazd. Teraz sprzedaż biletów jest skomplikowana technicznie, więc Koleje Wielkopolskie się tym zajmują. Bilety kosztują ponad 100 zł, bo to pociąg specjalny. I to jest jedyna część festiwalu, która jest płatna. Ale za to wszystkie koncerty są darmowe: na dworcach, w pociągu i w Zakrzewie. Festiwal jest współfinansowany przez Samorząd Województwa Wielkopolskiego. 30 lat jeździmy i jakoś to się spina. – opowiada pan Henryk.
Z okazji 20-lecia tej imprezy Tadeusz Bogucki napisał w artykule zatytułowanym „Jest taka wioska, jest taki dom” opublikowanym na łamach „Kuriera Trzebnickiego”: Blues Express Festiwal. Raz w roku w połowie lipca Zakrzewo staję się stolicą bluesa. Blues Express – parowy pociąg, który w rytm bluesa przemierza Wielkopolskę od Poznania do Zakrzewa wiezie fanów na finałowy, plenerowy koncert nad Jeziorem Proboszczowskim w leśnym, naturalnie ukształtowanym amfiteatrze. Wcześniej na kolejnych stacjach – w Poznaniu, Rogoźnie, Chodzieży, Pile, Krajence, Złotowie i Zakrzewie występują znane zespoły. Aby pasażerom nietypowego składu nie zabrakło ulubionych dźwięków, w wagonach pocztowym i barowym rozbrzmiewa grany live elektryczny i akustyczny blues. (…) Dla kilkutysięcznej rzeszy cierpiących na bluesa to rajskie miejsce, to wymarzony punkt na muzycznej, letniej mapie Polski.
Dziś chyba wszyscy fani bluesa znają nazwę tej bardzo nietypowej wsi. Bo przecież w Zakrzewie występują największe gwiazdy tego gatunku muzycznego. Nie tylko z kraju, ale też z zagranicy. Gośćmi festiwalu byli muzycy ze Stanów Zjednoczonych, Argentyny, Nowej Zelandii, Czech, Węgier, Austrii, Szwecji, Wielkiej Brytanii, Niemiec i Białorusi.
Henryk Szopiński jednak skromnie ocenia: Dla jednych gwiazdy, dla drugich nie. Bo blues jest jednak niszowym gatunkiem muzycznym. Mieszkańcy naszej wsi przychodzą na te koncerty może nie z miłości do bluesa, ale również dlatego, że jest fajna pogoda, coś się dzieje, są dziewczyny, jest zabawa.
Inne miejscowości organizują dni miast, a Zakrzewo ma Blues Express. Dzisiaj, po 30 latach to jest już tradycyjne święto tej wsi. Nawet ludzie, którzy wyjechali stąd do Niemiec, czy Holandii, dzwonią do pana Henryka na początku roku i pytają, kiedy będzie Blues Express. Bo planują przyjazd na wakacje do rodziny mieszkającej w Zakrzewie i obowiązkowym punktem pobytu jest dla nich udział w tym festiwalu.
Jak się okazuje Blues Express jest jedyną w Polsce, ale nie jedyną w Europie imprezą muzyczną organizowaną w pociągu. W cytowanej już tutaj książce Pustelnika Jano „Osobowości : głosy ze świata polskiej kultury i nauki” o podobnym cyklu wydarzeń opowiada muzyk i malarz Maciej Markiewicz. Jest on zaprzyjaźniony z niemieckim pianistą grającym bluesa i boogie-woogie Axelem Zwingenbergerem, który organizuje koncerty w przedwojennych, starannie odnowionych pociągach jeżdżących po europejskich trasach. W Berlinie podstawiana jest najszybsza lokomotywa Europy z lat trzydziestych, do niej doczepione są wagony z tej samej epoki. W wagonie restauracyjnym nie ma stołów i siedzeń – jest tylko bar z obsługą. Do podłogi przykręcone są ustawione naprzeciw siebie dwa fortepiany. W pozostałych wagonach ludzie słuchają żywej muzyki przez sprzęt nagłaśniający. Wędrują od przedziału do przedziału, jedzą przysmaki, piją piwo, rozmawiają, panuje niesamowita atmosfera. Taki pociąg ma określoną trasę. Gdy na przykład jedzie do Salzburga, to na miejscu autokary rozwożą pasażerów po mieście, aby mogli zwiedzić zabytki, muzea, w tym dom Mozarta.
Wróćmy jednak do Zakrzewa i Blues Expressu. To właśnie podczas jednego z tych festiwali Leszek Cichoński – gitarzysta blues-rockowy, wokalista, kompozytor i aranżer prowadził warsztaty dla młodych gitarzystów. Na ich zakończenie zaproponował, aby wszyscy ich uczestnicy zagrali wspólnie. I właśnie wtedy przyszedł mu do głowy pomysł zorganizowania… Gitarowego Rekordu Świata, który od 2003 r. odbywa się na Rynku we Wrocławiu w ramach poświęconego Jimiemu Hendriksowi Thanks Jimi Festival. Leszek Cichoński i Henryk Szopiński marzą jeszcze o tym, aby kiedyś Blues Express pojechał z Poznania do Wrocławia. Być może i ten pomysł uda się zrealizować. Wszystko się może zdarzyć…
KAPELE, CHÓRY I BIESIADY
Kolejną imprezą organizowaną przez Dom Polski są „Zakrzewskie Biesiady”. Odbywają się od 1996 r. Inspiracją był telewizyjny program „Spotkania z balladą”.
Nie miałem wtedy pojęcia, że jest jakiś Oktoberfest, a dzisiaj mi mówią, że to ma podobny charakter. Każda biesiada jest inna, ma jakiś określony temat. Ludzie dostają śpiewniki ze specjalnie wybranymi na tę okazję piosenkami. Jest scenografia, kapela jest odpowiednio ubrana. Nawet jedzenie, jeśli to możliwe, dostosowane jest do danego tematu. Niedawno graliśmy 59 temat. Na początku biesiady cieszyły się takim powodzeniem, że graliśmy na Zapusty, na majówkę, wykopki i Andrzejki. Od kilku lat gramy tylko na Andrzejki i Zapusty. W ramach tych imprez firmy organizują na przykład swoje jubileusze. Nasze bilety sprzedaje między innymi PTTK w Pile. I zawsze autobus przywozi stamtąd 50 osób. Zwykle mamy około 120 – 130 gości. Są ustawione długie stoły, zawsze jest jakiś poczęstunek, ale raczej proste potrawy: bigos, kiełbasa, żurek, kawa, ciasto itp. I wcielamy się w role – od Indian, po policjantów, kolejarzy. Ja już nie wiem, co wymyślać… Teraz bawiliśmy się w „Budujemy nowy dom”. Zaczęliśmy imprezę od piosenki „A mnie się marzy kurna chata”. Kiedyś zagraliśmy jeden temat siedem razy – to był rekord. Teraz z reguły gramy dwa razy. I zawsze są komplety. To są oczywiście imprezy biletowane. – opowiada pan Henryk.
W Domu Polskim istnieje od wielu lat Zespół Pieśni i Tańca „Rodlanie”. A przy nim kapela ludowa. Od 100 lat działa Chór „Tęcza”, a od 20 lat Chór Seniorów „Wrzos”. Chór mieszany istnieje także w położonej w gminie Zakrzewo Starej Wiśniewce.
OD PRZEDSZKOLA DO LO 27
Bartłomiej i Szymon Szopińscy także są utalentowani muzycznie. Pan Henryk z dumą opowiada o z ich osiągnięciach: Ponieważ w domu kultury nie pracuje się do 15.00, synowie po wyjściu z przedszkola czasem zostawali z moją mamą, a czasem przychodzili do nas do pracy. A tam były instrumenty… Założyliśmy więc trio dziecięce. Syna Bolka Smarzei nauczyliśmy grać na basie, Bartek grał na fortepianie, a Szymon na bębnach. Tak powstał Junior Blues Band. Ja ich zabierałem, zresztą ku niezadowoleniu mojej żony, jako support na koncerty Blues Flowers. Potem Irek Dudek zaprosił ich dwa razy na otwarcie festiwalu Rawa Blues.
Jak mój brat mieszkający w Niemczech zobaczył jak Szymon gra, to kupił mu taką małą perkusję, u nas wtedy nie do zdobycia. Potem okazało się, że wytwórnia ARA z Warszawy szukała utalentowanych dzieci. Ktoś im powiedział, że są tacy mali chłopcy, którzy grają bluesa. Zadzwonili do mojej żony. Mnie nie było wtedy w domu, bo mieliśmy koncert u „kapelana bluesa” księdza Sławomira Nowaka w Błaszkach koło Sieradza. I chłopcy też tam grali support. Następnego dnia zadzwonili z tej firmy jeszcze raz i zaprosili nas do siebie. I w ten sposób zaczęła się przygoda z zespołem LO 27, która trwała 5 lat. Dla nas to był wielki świat. To była naprawdę przygoda życiowa! Zespół nagrał dwie płyty, z których pierwsza osiągnęła status złotej. Natomiast premiera drugiego krążka trafiła w niedobry czas, bo wtedy właśnie wydana też została płyta Kayah i Bregovića. To był totalny szał i to przykryło tę płytę LO 27. Potem chłopcy zagrali jeszcze w filmie fabularnym „Odlotowe wakacje” – z Ewą Sałacką i Piotrem Gąsowskim. A później już było coraz mniej koncertów. Bo i zespół był trudny do utrzymania – występowały w nim dzieci z całej Polski. I to się skończyło. Bartek gra solo, występuje też dwoma zespołami: Boogie Boys i Smooth Gentleman. Teraz dużo gra zagranicą. I tak obaj zostali w tej branży. Jestem dumny ze swoich synów, bo oni mnie o dziesięć długości przeskoczyli. I tutaj jestem bardzo spełnionym ojcem. Bo uważam, że tak powinno być: dajesz jakieś podglebie, jakąś szansę, a jak ktoś z tego korzysta i to rozwinie, to daje to satysfakcję ogromną. Nawet teraz patrzę na te płyty wiszące na ścianie. Bo oni ich nie zabrali do swoich domów. Wiszą tu wszystkie ich trofea, nagrody. Mówią: „Tata, u ciebie to jest nasza izba pamięci.”
Henrykowi Szopińskiemu satysfakcję dają nie tylko sukcesy jego synów, ale też osiągnięcia wszystkich podopiecznych, którzy współtworzą kulturę w Zakrzewie. W ogóle lubi, kiedy ludzie tańczą, śpiewają, bawią się, rozwijają swoje talenty i umiejętności.
GRUPA SPEKTAKLOWA GS ZAKRZEWO
Dom Polski ma na swoim koncie także sukcesy teatralne. W Departamencie Kultury Urzędu Marszałkowskiego Województwa Wielkopolskiego wymyślono program „Wielkopolska: Rewolucje”, w ramach którego do małych miejscowości mieli przyjeżdżać znani artyści i pracować z mieszkańcami.
Pan Henryk oczywiście wykorzystał tę szansę. Ja poprosiłem o to, aby popracować z seniorami. I przyjechał Mikołaj Mikołajczyk, były solista Teatru Wielkiego w Poznaniu. Zaczęliśmy robić spektakle teatralne, typu performance na bazie znanych utworów baletowych. Zapraszał popularnych aktorów, np. Edytę Herbuś, Adama Ferency. Zrobiliśmy tych przedstawień dużo i chyba jako jedyni osiągnęliśmy założony w programie cel – aby ziarno sztuki zasiane w danej społeczności przetrwało i owocowało jak najdłużej. Założona wówczas Grupa Spektaklowa GS Zakrzewo istnieje i pracuje do dzisiaj. Trzykrotnie wystawialiśmy spektakle na Festiwalu Malta w Poznaniu, dwa razy w Teatrze Studio na Festiwalu Scena Tańca, w Nowym Teatrze w Warszawie, w Teatrze IMKA i na Festiwalu Tańca Współczesnego „Kalejdoskop” w Białymstoku. W ramach programu „Wielkopolska: Rewolucje” często byliśmy gośćmi TVP Kultura. Wypatrzyli nas tam organizatorzy festiwalu „Gorzkie Żale / Nowe Epifanie” organizowanego przez Fundację Centrum Myśli Jana Pawła II w Warszawie. Zostaliśmy przez nich zaproszeni ze spektaklem „Dekalog”. Tak się to spodobało organizatorom, że zlecili nam produkcję spektaklu na następny festiwal, zapłacili za niego. W ten sposób powstał „Projekt Łomatko”. To trwa do dzisiaj, w tym roku zrobiliśmy dwunasty spektakl. Młodzi, którzy występowali w naszych przedstawieniach dostali wspaniałe szlify. Wyjechali na studia do dużych miast i tam dalej tańczą, na przykład w Poznaniu czy Łodzi. A Hubert Mielke z Zakrzewa dzisiaj studiuje taniec współczesny w Salzburgu.
Mikołaj Mikołajczyk nie tylko przygotowywał z Zakrzewianami interesujące spektakle. Poprowadził również warsztaty argentyńskiego tanga. Mieszkańcy wsi chętnie w nich uczestniczyli. Potraktowali je nie tylko jako możliwość nauczenia się tego dość trudnego, ale pięknego tańca, ale także jako okazję do spotkań towarzyskich w miłej atmosferze.
CZERWONE PASZPORTY
Ta wieś była kiedyś ostoją polskości. W 2022 r. Zakrzewo obchodziło 100 – lecie powstania Związku Polaków w Niemczech. W związku z tym została zorganizowana mobilna wystawa. Jej otwarcie odbyło się 5 października w Senacie. Była w związku z tym podjęta specjalna uchwała izby wyższej parlamentu i odbyła się konferencja prasowa. A w grudniu ekspozycja trafiła do Poznania.
W Senacie ktoś mnie zapytał, co to są te czerwone paszporty. Wyjaśniłem, że kiedy jeszcze nie byliśmy w Unii Europejskiej to ci, którzy mieli niemiecki paszport, mogli pracować legalnie w Niemczech. Żeby go dostać, musieli udowodnić, że mają niemieckie korzenie. Ci, którzy mieli rodziców lub dziadków urodzonych przed 1929 r. w Rzeszy, mogli się starać o taki niemiecki paszport. Wielu ludzi tutaj szukało w księgach parafialnych świadectw urodzenia swoich przodków. Wtedy w Złotowie były biura, które załatwiały tego typu sprawy. No i ludzie dostawali ten niemiecki paszport. On był czerwony, a polski był niebieski. Ten paszport uprawniał do legalnej pracy w Niemczech. Tam ludzie otrzymywali wszystkie świadczenia, także przysługujące na dzieci i niepracującą żonę. Tam pracowali, a tutaj wrócili na emerytury. Często byli to potomkowie członków Związku Polaków w Niemczech. Przodkowie walczyli o polskość, a ich wnuki kierują się jednak bardziej względami ekonomicznymi. W latach 70-tych zawarto takie polsko-niemieckie porozumienie, na podstawie którego z Polski wyjechało około 80.000 ludzi. Były takie rodziny, które wyjechały w całości i na stałe. Oni tam dostawali rekompensaty za majątek, który tutaj zostawili. A potem w latach 90-tych znów próbowali ten majątek w Polsce odzyskać – to były kuriozalne historie.
Na te tereny po wojnie przyjechało wielu Polaków z centralnej i wschodniej Polski. To było tak jak w filmie „Sami swoi”. Na Ziemie Odzyskane pojechał jeden zwiadowca, namierzył jakieś dobre miejsce i jak wrócił, to pół wioski pojechało za nim. I zajmowali gospodarstwa, sąsiad przy sąsiedzie. Oni pracowali tutaj, ale inwestowali tam, bo bali się, że tutaj przyjdą Niemcy i wszystko zabiorą. Dlatego moi rodzice wybudowali dom w Chojnicach – to około 55 km od Zakrzewa. Bo Chojnice przed wojną były w Polsce. – wspomina Henryk Szopiński.
DOBRY TANDEM
Pan Henryk do polityki szedł przez kulturę. Był rozpoznawalny przez imprezy, które były organizowane w Zakrzewie. Kandydował najpierw do Rady Gminy, ale nie dostał się. Potem został radnym powiatowym, a wreszcie w 2010 r. radnym Sejmiku Województwa Wielkopolskiego. W obecnej kadencji pełni funkcję Przewodniczącego Komisji Kultury Sejmiku Województwa Wielkopolskiego. Jest współzałożycielem i członkiem Stowarzyszenia Strefa Kultury. Otrzymał odznaki „Zasłużony Działacz Kultury” i „Za zasługi dla województwa wielkopolskiego”.
Wspiera takie programy jak „Goście Radziwiłłów”, „Kultura w drodze” czy „Ambasador kultury”. Jego pomysłem autorskim są „Kulisy Kultury”. W tym roku będzie realizowana już druga edycja tego programu. Dzięki temu poszczególne samorządy będą mogły zdobyć środki finansowe na poprawę i rozwój infrastruktury kulturalnej. Radni Sejmiku byli niedawno z wizytą studyjną w Gdańsku. Okazało się, że tam takie programy w ogóle nie są realizowane.
W grudniu 2022 r. zostało zorganizowane w Zakrzewie szkolenie dla organizacji pozarządowych i instytucji z subregionu pilskiego. Uczestnicy będą mogli się dowiedzieć, jakie środki są do zdobycia i jak pisać wnioski, aby zdobyć dofinansowanie lub dotację.
Jako pracownik kultury, animator i jako radny kolejnych szczebli Henryk Szopiński uważa, że pieniądze publiczne powinny pójść tylko na kulturę wysoką: Natomiast disco polo sobie samo poradzi, nie trzeba go dotować. I bardzo mnie serce boli, jak widzę te wszystkie dni miast, sylwestry marzeń. To jest schlebianie najniższym gustom za publiczne pieniądze. Nie zgadzam się z tym absolutnie. Festyny festynami, ale powinniśmy przede wszystkim wspierać kulturę wysoką, bo jeśli tego nie zrobimy, to następne pokolenie wróci na drzewa. Ja nie mam nic przeciwko muzyce taneczno – użytkowej. Trudno, żeby Blechacz grał na weselu. Podskórnie to zawsze był element kultury każdego kraju. Jest italo disco we Włoszech, w Niemczech te wszystkie bawarskie pieśni… Tylko nie róbmy z tego sztuki przez duże S. Nie stawiajmy na piedestał tego typu muzyki. Nie róbmy Zenka Martyniuka – zresztą on się sam z tym chyba dobrze nie czuje – nie wiem jaką gwiazdą. To nie powinien być drogowskaz dla młodych, to jest muzyka komercyjna, użytkowa, ale żeby ciarki ludziom po plecach przechodziły, to od tego jest inna sztuka.
Jak godzi obowiązki radnego i swoje pasje muzyczne? Coraz trudniej. I ta strona artystyczna trochę na tym traci. Mniej mogę się realizować na scenie. Mamy problem w zespole Blues Flowers, bo Jaromi Drażewski musi się opiekować przewlekle chorą mamą. Dlatego mamy już dość długą przerwę. Wydaliśmy 5 płyt i na tym na razie stanęło. – ubolewa.
Pan Henryk bardzo docenia wsparcie, jakie otrzymuje od żony Barbary. Gdyby nie żona, to pewnie ani jednej, ani drugiej, ani trzeciej pasji by nie było. Bardzo, bardzo mnie wspiera. Nigdy od niej nie usłyszałem słowa zniechęcenia, czy krytyki. Myślę, że dzięki żonie tak mi się wszystko udaje. Stanowimy dobry tandem – ona zajmuje się sferą administracyjną, na którą ja trochę mam alergię. Natomiast ja – całą sferą artystyczną związaną z festiwalem i innymi działaniami. A reszta to samozaparcie, pasja, dążenie do samorozwoju. No i mnóstwo kontaktów, które pomagają we wszystkim, co robimy w Domu Polskim. Niczego nie żałuję – ani dnia, ani godziny.- wyznaje.
Tak może powiedzieć człowiek, który czuje się spełniony. Utalentowani, pełni pasji ludzie są darem od Boga dla miejsc, w których żyją. Położone gdzieś na skraju Krajny Zakrzewo ma do nich wyjątkowe szczęście.
MÓJ ESEJ O LECHU KONOPIŃSKIM ZOSTAŁ OPUBLIKOWANY NA PORTALU PISARZE.PL
https://pisarze.pl/2023/02/21/maria-duszka-to-co-dal-nam-swiat/?fbclid=IwAR08gUgqV6DE9ZlogDOxFCazbJKjwSXQUmwLlNo0YZKeloRv4hg8B8ElbLQ
Muzyka ma moc przenoszenia nas w czasie i przestrzeni. Zawsze, kiedy słyszę piosenkę Anny Jantar „Najtrudniejszy pierwszy krok”, znów są wakacje 1974 r. i jadę autobusem do Szadku, do moich ukochanych dziadków. Wysiadam na rynku. Za dwa lata w tym samym miasteczku przeczytam w czasopiśmie „Na przełaj” wiersz, który poruszy mnie tak bardzo, że pomyślę, że chciałabym umieć wyrażać swoje myśli i emocje tak, jak jego autorka. Po raz pierwszy uświadomię sobie, że chciałabym być poetką. Minie wiele lat, zanim zostanę przyjęta do Wielkopolskiego Oddziału Związku Literatów Polskich, do którego będzie należał także współautor tekstu piosenki „Najtrudniejszy pierwszy krok”.
Lech Konopiński urodził się w 1931 r. w Poznaniu. Kiedy wybuchła II wojna światowa, jego rodzinę przesiedlono do Warszawy. Jego ojciec zginął w Powstaniu Warszawskim. Po upadku powstania Lech z matką i młodszym bratem zostali wysiedleni na Dolny Śląsk, gdzie musieli ciężko pracować fizycznie. Kiedy wojna się skończyła, wrócili do Poznania. Ich dom był spalony, więc zamieszkali w zastępczym mieszkaniu na Wildzie. Przyszły artysta ukończył Wydział Handlu w Wyższej Szkole Ekonomicznej w Poznaniu, a potem na Uniwersytecie Łódzkim obronił pracę doktorską.
Jest poetą, satyrykiem, autorem tekstów piosenek, utworów dla dzieci i młodzieży oraz widowisk telewizyjnych. Debiutował w 1954 r. w ogólnopolskim tygodniku „Szpilki”. W latach 1957 – 1960 był redaktorem satyrycznego pisma „Kaktus”, a w latach 1960–1965 redaktorem „Gazety Poznańskiej”. Od 1965 do 1973 r. pracował w Instytucie Przemysłu Włókien Łykowych w Poznaniu.
Jest autorem ponad 70 książek dla dorosłych i dla dzieci. To m.in.: „Amoreski”, „Diabelskie sztuczki”, „Bajeczne historie”, „Pawie oczka”, „Alfabet Amora”, „Rajskie jabłuszka”, „Co pełza i hasa po polach i lasach”, „Figlarne listki”, „Śmieszne pretensje”, „Z kwiatka na kwiatek”, „Zwierzątka i zwierzęta na sześciu kontynentach”, „Książę Lech i druhów trzech”, „Od bieguna do bieguna”, „Przez dżungle i pustynie”, „Skrzydełka Erosa”, „Konopiński dzieciom”, „Książę Siemowit i lud piastowy”, „Tutaj hasa nasza klasa” i „Tak się kręci świat zwierzęcy”. Jego książki ukazały się w nakładzie 5 milionów egzemplarzy. Utwory dla dorosłych i dla dzieci były przekładane na języki obce: niemiecki, rosyjski, japoński i wietnamski. Około 800 jego aforyzmów przełożył na język naszych zachodnich sąsiadów Waldemar Zamlewski. Zostały opublikowane w tomie „Myśli – Gedanken”. Z kolei Lech Konopiński przełożył z języka niemieckiego utwory dla dzieci, między innymi “Przygody Maksa i Moryca” Wilhelma Buscha i “Piotruś Rozczochraniec” Heinricha Hoffmanna. Jest także autorem kilku sztuk teatralnych i współtwórcą pierwszego poznańskiego wodewilu zatytułowanego „Dyrektor też człowiek”.
Największą popularność przyniosły mu jednak piosenki. Stworzył ich w sumie około 600. Pisał je między innymi dla Anny Jantar, Eleni, Jerzego Grunwalda i Krzysztofa Krawczyka. Stworzył także kilkaset tekstów dla wielkopolskich kapel: „Zza Winkla”, „Plewiszczoki”, „Junki z Buku” i „Mechaniczna Pyra”.
Utwory z jego tekstami zaistniały także w filmach i serialach. Piosenka “Czujna straż” „zagrała” w filmie “Milion za Laurę”, “Kto powie nam, co to jest miłość” w “Nie zaznasz spokoju”, a “Gdy Polska da nam rozkaz” w “Weryfikacji”. W serialu “Dorastanie” wykorzystano przebój Anny Jantar “Najtrudniejszy pierwszy krok”.
Mało kto wie, że jedną z pasji pana Lecha jest kolekcjonowanie znaczków pocztowych. Przez wiele lat był redaktorem ogólnopolskiego czasopisma „Filatelista”. Współorganizował również Światową Wystawę Filatelistyczną Polska’73 w Poznaniu i uczestniczył w kilku tego typu imprezach zagranicą. Zgłosił wiele projektów znaczków pocztowych, niektóre z nich zrealizowano.
Lech Konopiński otrzymał wiele nagród i medali. Najbardziej ceni sobie Order Uśmiechu – międzynarodowe odznaczenie przyznawane za działania przynoszące radość dzieciom. Przyznano mu również: odznakę Zasłużony Działacz Kultury, Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, Odznakę Honorową Miasta Poznania, nagrodę Ministerstwa Łączności, srebrny medal za “Zasługi dla Obronności Kraju” i medal Wojewody Poznańskiego za całokształt. Od Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego Bohdana Zdrojewskiego otrzymał Srebrny Medal „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”, a od biskupa polowego Wojska Polskiego Józefa Guzdka medal „W służbie Bogu i Ojczyźnie”.
NAJTRUDNIEJSZY PIERWSZY KROK
Jak to się stało, że właśnie Lech Konopiński stworzył największe przeboje Anny Jantar? Otóż, po debiucie na łamach „Szpilek” często występował na spotkaniach autorskich i na imprezach estradowych. I właśnie wtedy zaprzyjaźnił się z pochodzącym ze Lwowa Józefem Szmeterlingiem, wspaniałym recytatorem i konferansjerem. Pan Józef ożenił się we Wronkach. Jego żona Halina była utalentowana muzycznie. Ich córka Anna pojawiła się na świecie w 1950 r. Rodzice szybko dostrzegli jej talent muzyczny i już kiedy była w przedszkolu kupili jej pianino. Wkrótce Szmeterlingowie przeprowadzili się do Poznania, gdzie przyszła piosenkarka mogła rozwijać swoje umiejętności. Pod koniec lat 60-tych została wokalistką zespołu Waganci. Jego lider Jarosław Kukulski poprosił Lecha Konopińskiego, aby zechciał pisać dla nich teksty piosenek. Już w 1970 r. Waganci otrzymali nagrodę Ministra Obrony Narodowej na Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu za utwór „Szła noc” skomponowany do tekstu Konopińskiego. W tym samym roku powstał pierwszy wielki przebój zaśpiewany przez Annę Jantar i zespół Waganci – „Co ja w tobie widziałam”.
Tak wspomina to Lech Konopiński na stronie internetowej poświęconej Annie Jantar: Mój serdeczny przyjaciel – muzykolog, kompozytor i multiinstrumentalista, współtwórca Festiwali Polskiej Piosenki w Opolu – jednym słowem Mateusz Święcicki – kontaktuje nas ze znakomitym dźwiękowcem, Sławomirem Pietrzykowskim, który przygotowuje grupę do studyjnego wykonania utworów Kukulskiego. Wkrótce z nagraniami piosenek: “Pędzą białe konie chmur” (słowa Leliwy) oraz “Na tej Ziemi pozostać chcę” i “Co ja w tobie widziałam” (słowa Lecha Konopińskiego) Sławek prowadzi nas do ówczesnego kierownika Młodzieżowego Studia Rytm, Andrzeja Korzyńskiego. Żartobliwy utwór pojawia się na antenie radiowej i – jak piszą recenzenci – “rozpoczęło się prawdziwe szaleństwo”. Piosenka “Co ja w tobie widziałam” nadawana jest na życzenie słuchaczy po kilkanaście razy dziennie. Wygrywa wszystko, co jest do wygrania: listę przebojów Studia Rytm, plebiscyt 17 rozgłośni i wreszcie zostaje “Piosenką Roku 1970”. Ania zaśpiewała niezwykle czysto, zachwyciła wszystkich nieskazitelną dykcją i podbiła słuchaczy niecodzienną, ciepłą barwą głosu. Ogromny sukces!
Przypomnijmy fragment tego utworu:
Piękne były dni bez ciebie
Chłopcy kochali mnie
Co zmieniło się już nie wiem
Że bez ciebie mi źle
Gdzie się taki znalazł
Skąd się taki wziął
Dziwna rzecz się stała
Jak zrozumieć to
Co ja w tobie widziałam
Po co mi taki ktoś
Co ja w tobie widziałam
Oczy usta czy nos(…)
11 kwietnia 1971 r. w poznańskim kościele św. Anny odbył się ślub Anny i Jarosława Kukulskich. Świadkami byli wujek panny młodej, Janusz Leliwa – Surmacewicz i Lech Konopiński.
Niedawno na jednej z fejsbukowych grup, kogoś bojącego się wizyty u dentysty ktoś pocieszał słowami: Najtrudniejszy pierwszy krok, zanim innych zrobisz sto. Tak to jest – słowa piosenki znają wszyscy, ale zapewne niewiele osób wie, kto jest jej autorem.
Zaśpiewany przez Annę Jantar w 1973 r. na Krajowym Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu utwór „Najtrudniejszy pierwszy krok” nie został wysoko oceniony przez jury, publiczność jednak pokochała go od pierwszego usłyszenia. Autorem tekstu był Wiktor Leliwa. Pod tym pseudonimem ukrywała się spółka Lech Konopiński i Włodzimierz Scisłowski. Obaj panowie przebywali w tym czasie w Domu Pracy Twórczej ZAiKS-u w Ustroniu Morskim, dokąd tuż po występie w Opolu przyjechali też Anna i Jarosław Kukulscy.
Pan Lech wspomina: Jarek i Ania zjawili się w Ustroniu Morskim w niezbyt radosnych nastrojach. Sąd konkursowy w Opolu oceniał nasz przebój raczej średnio. Większość jurorów dała “trójeczki” i tylko Lucjan Kydryński pokazał “czwórkę”. – Nie przejmujcie się złośliwymi ocenami! Spróbujcie zasnąć, a rano pogadamy! – powiedzieliśmy. Niestety, próba zaśnięcia nie była zbyt udana: nasi bohaterowie nie zmrużyli oka, bo orkiestra pobliskiej “Ustronianki” na wyraźne życzenie publiczności i przy wtórze gości restauracyjnych nie przestawała grać “Najtrudniejszego pierwszego kroku”! Takiego ostrego wkroczenia nowego przeboju chyba dotychczas nie obserwowano! Jarek i Ania znaleźli się natychmiast w centrum zainteresowania; na nas nikt nie zwracał uwagi, bo przecież tekst napisał podobno jakiś Wiktor Leliwa.
Oto fragment tego wielkiego przeboju Anny Jantar:
Chociaż to zdarzenie przeżył każdy z nas
Chcę je opowiedzieć dzisiaj wam, hej, hej hej!
Maj przystrajał ziemię w kolorowy płaszcz
Gdy poznał się z panią pan
Najtrudniejszy pierwszy krok
Zanim innych zrobisz sto
Najtrudniejszy pierwszy gest
Przy drugim już łatwiej jest
Wkrótce Anna Jantar nagrała longplay „Tyle słońca w całym mieście”, który rozszedł się w nakładzie 156 tysięcy osiągając w 1976 r. status Złotej Płyty. Kolejnym wielkim przebojem stworzonym przez Lecha Konopińskiego i Jarosława Kukulskiego była piosenka „Za każdy uśmiech twój”. Taki też tytuł nosił drugi krążek Anny Jantar, który również zdobył miano Złotej Płyty. To fragment tej pełnej optymizmu piosenki:
Świat ma tyle barw,
Są tuż obok mnie.
Weź ten piękny dar
I przez życie nieś!
A wtedy…
Za każdy uśmiech Twój
Stubarwny lata strój
Znów ci dam (…)
Za każdą radość dnia
Mój kolorowy świat weź!
Utwory z tekstami Lecha Konopińskiego były też wielokrotnie nagradzane na Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu. W 1973 r. Nina Urbano zaśpiewała tam marszową piosenkę Filipa Nowaka z tekstem spółki autorskiej kryjącej się pod pseudonimem Wiktor Leliwa “Nie ma mocnych na żołnierza!”. Utwór ten został wybrany jako najlepszy spośród 245 piosenek i nagrodzony „Złotym Pierścieniem”.
W rozmowie ze mną poeta z niechęcią wspomina odbywający się w 1981 r. XV Festiwal Piosenki Żołnierskiej, na który wspólnie z kompozytorem Adamem Wojdakiem stworzył utwór „Gdy Polska da nam rozkaz”. Organizatorzy zmienili tekst, nie uzgadniając tego z autorem. Zamiast „zgłosimy się do wojska, żeby wrogom spojrzeć śmiało w twarz”, wykonawca zaśpiewał: „żeby socjalizmu bronić wraz”. Piosenka została nagrodzona, jednak jej autor, na znak protestu, nie przyjął festiwalowego „Złotego Pierścienia”.
WALKA O HUMOR
Książkowym debiutem Lecha Konopińskiego był opublikowany w 1960 r. w Wydawnictwie Poznańskim tom wierszy ilustrowany przez Jacka Fedorowicza, a zatytułowany „Akcje i reakcje”. W utworze „Moje piętnastolecie” poeta pisze m.in. :
Wielem poświęcił (hej – łza się w oku!…)
Walce o humor i cześć Polaków
W kolejnym wierszu z tego tomu zatytułowanym „Państwo i ja” znajdujemy jakby wciąż aktualne strofy:
Mam często w życiu różne kłopoty,
Nikomu jednak nie mówię o tym.
Bowiem gdy trzeba forsę wybulić,
Państwo dorzuca mi ze swej puli.
Gdy kupię węgiel na ciężkie mrozy –
Państwo do tego węgla dołoży (…)
W 1971 r. w Wydawnictwie Poznańskim ukazał się tom „Rajskie jabłuszka” ilustrowany przez Maję Berezowską. Znalazło się w nim wiele fraszek o tematyce politycznej i obyczajowej – zabawnych, ale często gorzkich, ironicznych. Zacytujmy kilka. Poniższa mówi o biurokracji, o tym, że „papier wszystko przyjmie”:
W czym rzecz
Rzecz nie w działaniu,
Lecz w sprawozdaniu.
W tym samym tomie znalazła się jedna z wielu fraszek mówiących o obłudzie i zakłamaniu. O nadużywaniu wielkich, pięknych słów przez osoby nie mające do tego prawa:
Kuglarz
Wprawdzie nieco ma przywar,
Lecz honoru nie plami:
Małe świństwa ukrywa
Za wielkimi słowami.
Lech Konopiński jest zwolennikiem tradycyjnej, rymowanej, niosącej istotną treść poezji. Od lat porusza ten temat w wielu swoich utworach i bezpardonowo krytykuje kolegów po piórze. Przykładem jest poniższa fraszka:
Nowoczesna poezja
Oto poezja przyszłych pokoleń!
Będą nią dzieci zanudzać w szkole.
Można się domyślać, że podobne wypowiedzi nie zjednywały mu przyjaciół w świecie literackim. A krytyczne teksty o tematyce społecznej i politycznej mogły budzić niechęć władz, artysta nie mógł więc liczyć na ich hojność. Zapewne dlatego powstał ten utwór:
Los satyryka
Kto szarga świętości
Ten i w święta pości
Poeta bywa profetą. Dawniej wszyscy byli nastawieni raczej pozytywnie do rozwoju nauki, mieli zaufanie do jej przedstawicieli. Obecnie to podejście jest bardziej sceptyczne, zwłaszcza jeśli chodzi o medycynę. A Lech Konopiński już pół wieku temu apelował:
Do naukowców
Chcecie mi przedłużyć życie?
Wystarczy, że nie skrócicie!
A to utwór, w którym autor po mistrzowsku wykorzystał grę słów:
Lepiej i gorzej
Lepiej, gdy jest gorzej,
bo lepiej być może.
Gorzej, gdy jest lepiej,
bo może być gorzej.
Znamy z historii mnóstwo przykładów żywotów świętych, męczenników i bohaterów wojennych, którzy musieli przejść przez piekło w tym życiu, aby zyskać nieśmiertelną chwałę. O tym zjawisku mówi poniższa fraszka:
Próba
Ludzkość tych synów lży i znieważa,
których się potem czci na ołtarzach.
Pewna młoda osoba powiedziała mi kiedyś, że miłość jest… straszna. W opowiadaniu Juliana Stryjkowskiego „Tommaso del Cavaliere” czytamy: „Może to prawda, że Eros to siła, która prowadzi do Boga, ale po drodze potrafili pogruchotać kości”. Tak, wielka miłość bywa siłą destrukcyjną. Lech Konopiński tak to ujmuje:
Pytanie
Płomienie wielkiej miłości
Liżą i pieką nas wściekle –
I wciąż pytamy bezgłośnie:
– W raju jesteśmy, czy w piekle?
Nie wszyscy panowie są jednak zdolni do przeżywania wielkich uczuć. Co nie znaczy, że uroda pań jest im obojętna. Bywają jednak monotematyczni:
Skromny
Nie lubi mówić dużo o sobie.
Bez przerwy mówi o wdziękach kobiet.
Fraszki o tematyce obyczajowej i erotycznej znajdujemy także w opublikowanym w 1980 r. tomie „Figlarne listki : kalendarz fraszek”. Ilustratorem książki był Stanisław Mrowiński. Tak pisał autor o panach, którzy wciąż szukają nowych wrażeń:
Mężowie i żony
Nie powiedzą: – Dobra nasza,
jeśli cudza ich zaprasza.
Wymiana doświadczeń
Moich doświadczeń oddałbym wieniec
Za twe, dziewczyno, niedoświadczenie.
I o paniach, które potrafią bezwzględnie wykorzystywać mężczyzn:
Złote runo
By pani była dobrze ubrana,
Należy najpierw – ostrzyc barana.
A z wiekiem przychodzi refleksja:
Temat
U progu starości miłość to też temat
Lecz – co psu po kości, gdy już zębów nie ma?!
Wiele interesujących fraszek i aforyzmów znajdujemy w tomie „Śmieszne pretensje”, który ukazał się w 1981 r.
Anarchista
Wojuje z władzą
aż mu ją dadzą.
Znamy z życia wiele takich przykładów. Często ci, którzy najbardziej krytykują zwierzchników, robią to po to, aby zająć ich miejsce. I wcale to nie oznacza, że mają dobre pomysły, że będą rządzić lepiej od nich. Mijają lata, zmieniają się rządy, ustroje, ale pewne sprawy pozostają niezmienne.
Rzeczywistość dostarcza autorowi przykładów i takich postaw:
Z życia zwierząt
Groźny jest wilk w owczej skórze,
groźniejsza świnia w ludzkiej posturze.
A to aforyzm o bardzo pesymistycznej, nie pozostawiającej złudzeń wymowie: Człowiek: zwierzę hodowane od tysiącleci w niewoli.
I korespondująca z nim pacyfistyczna myśl, z którą jednak pozwolę sobie dyskutować: Nawet na wojnie żołnierze są sobie bliscy. Nienawidzą się wodzowie.
Trudno zrozumieć dlaczego w (niby) cywilizowanym świecie wciąż wybuchają i toczą się wojny. Żyjemy tak krótko na tej małej planecie krążącej w otchłani wszechświata. Zagraża nam tutaj mnóstwo niebezpieczeństw: trzęsienia ziemi, powodzie, wulkany, dzikie zwierzęta, choroby, wirusy, bakterie itp. Ale nam to nie wystarcza, walczymy jeszcze między sobą. Miliony ludzi pozwalają się wysyłać na rzeź. A tych, którzy nie chcą zabijać i być zabijanymi (w imię nie wiadomo czyich interesów), oskarża się o tchórzostwo, pozbawia życia jako dezerterów. Być może obecnie więcej pieniędzy wydaje się na zbrojenia, niż potrzeba na wyżywienie wszystkich mieszkańców kuli ziemskiej.
W tomie „Śmieszne pretensje” znalazły się również interesujące aforyzmy. Oto jeden z nich, oksymoroniczny, jakże trafny: Ciasnota umysłowa nie jest cechą pełnych, lecz pustych głów.
Kolejna myśl może być bliska zwolennikom ekologii i ochrony środowiska, a jednocześnie zawiera kpinę z mało utalentowanego, ale mającego poparcie władz literata: To wielki pisarz! Jego dzieła pochłonęły pół hektara lasu.
Minęło kilkadziesiąt lat od wydania tych książek, a ich treść nie przestaje być aktualna. Natura ludzka się nie zmienia. A dobra satyra nigdy się nie starzeje.
Lech Konopiński jest także autorem kilku tysięcy haiku. Uważa jednak, że ten japoński gatunek wiersza nie tylko musi zawierać liryczną lub dowcipną treść i mieścić się w 17 sylabach, ale też powinien się rymować. Przyznam, że nigdy nie spotkałam się z rymami w haiku. Kto jednak zabroni poecie być twórcą tak zmodyfikowanej formy? Oto dwa przykłady haiku jego autorstwa:
Gdy brak jej pociech
łzy kobiecie otrzecie
brylantem w złocie
Miejcie na względzie
że warto – służyć żartom
choć mnie nie będzie
CO PO MNIE ZOSTANIE?
W wydanym w 1981 r. tomie „Śmieszne pretensje” Lech Konopiński zamieścił taką oto fraszkę:
Prośba do wieczności
Niechże po mnie pozostanie
Choćby jedno – własne zdanie
W 2022 r. byłam w łódzkim Teatrze Powszechnym na poświęconym Krzysztofowi Krawczykowi musicalu zatytułowanym „Chciałem być”. Przedstawienie kończy wielki przebój skomponowany przez Jarosława Kukulskiego do słów Lecha Konopińskiego „To co dał nam świat”. Wykonuje go grający główną rolę Mariusz Ostrowski. Publiczność wielokrotnie prosi o bis właśnie tego utworu. Lech Konopiński napisał go tuż przed śmiercią Anny Jantar, jakby przeczuł tragedię. Przypomnijmy fragment tej piosenki:
Mieliśmy dla siebie tyle chwil,
przed nami otwierał się świat
i anioł nadziei przy nas był,
a los był z nami za pan brat.
Ty przyszłaś jak pierwsza letnia noc
i wniosłaś pogodę w me dni,
więc każdy odkryty szczęścia ląd,
imieniem zwałem twym.
To, co dał nam świat,
niespodzianie zabrał los,
dobre chwile skradł,
niosąc w zamian bagaż zwykłych trosk (…)
Autor tego tekstu nie może chyba jednak narzekać na swój los. Od kilkudziesięciu lat jest w szczęśliwym związku z żoną Hanną. Są bardzo dobrym małżeństwem i kochają się mimo upływu lat. Jest ceniony i lubiany przez czytelników, a także przez kolegów po piórze. Sam Jan Sztaudynger ujął swoją sympatię do niego w formę fraszki:
Bodaj każdy mój konkurent zdechł,
lecz niech żyje Konopiński Lech!
A należący do Wielkopolskiego Oddziału Związku Literatów Polskich Lech Nawrocki, poeta, muzyk, emerytowany profesor Politechniki Opolskiej wspomina: Lecha Konopińskiego znam od niepamiętnych czasów, kiedy jako młody chłopak rozczytywałem się w jego fraszkach, aforyzmach i wierszach. Wtedy nigdy bym nie pomyślał, że mogę go kiedyś poznać osobiście i że – co więcej – zostaniemy bliskimi znajomymi oraz kolegami po piórze. Szybko znaleźliśmy wspólny język – zaczęliśmy darzyć się szacunkiem, sympatią i zaufaniem. Kiedy byłem redaktorem naczelnym czasopisma ZLP „Krajobrazy Kultury”, upoważnił mnie na przykład do dowolnego wykorzystania i wyboru jego tekstów w celu zamieszczania ich na łamach tego kwartalnika. Nasza więź może też wynika z faktu, że łączy nas nie tylko to samo imię, ale i data urodzin. Obaj urodziliśmy się bowiem 16 marca. Lech traktuje mnie jako powiernika, dzieląc się różnymi gorzkimi uwagami i opiniami, jakie ma pod adresem literatury i literatów. Chętnie też dzieli się ze mną radościami. Rozmawiamy o tym, że jest ciągle zajęty. Bo Lech Konopiński to jeden z niewielu tych, którzy nie znają słowa: emerytura. Pod tym względem, nie tylko jako aforysta i fraszkopisarz, jest dla mnie wzorem Człowieka i Twórcy.
Fraszki i aforyzmy poznańskiego artysty nie są ostatnio publikowane i wznawiane. A szkoda, bo nawet te pisane kilkadziesiąt lat temu, są nadal zadziwiająco aktualne.
Lech Konopiński może jednak być pewien, że zostaną z nami na zawsze jego piękne, „wiecznie zielone” piosenki. Że będą wehikułem czasu, który przenosi każdego z nas do jego własnych dobrych wspomnień.
O STANISŁAWIE KLAWE PISZĘ NA POLONIJNYM PORTALU „CULTURE AVENUE”
Na polonijnym portalu „Culture Avenue” w USA właśnie ukazał się w dwóch częściach mój artykuł o Stanisławie Klawe. Dziękuję serdecznie Pani Joannie Joanna Sokolowska-Gwizdka za publikację.
Zapraszam do przeczytania.
CZĘŚĆ I:
https://www.cultureave.com/miedzy-cyrylica-a-szwabacha-stanislaw-klawe-1/
CZĘŚĆ II:
https://www.cultureave.com/miedzy-cyrylica-a-szwabacha-stanislaw-klawe-2/

O ŻYCIU I TWÓRCZOŚCI SŁAWKI SOBKOWSKIEJ – MARCZYŃSKIEJ PISZĘ NA PORTALU KULTURA U PODSTAW.PL
Dziękuję serdecznie Panu Markowi Woźniakowi – Marszałkowi Województwa Wielkopolskiego i Departamentowi Kultury Urzędu Marszałkowskiego WW za to, że miałam możliwość już dwukrotnie być „Gościem Radziwiłłów” w Pałacu Myśliwskim Książąt Radziwiłłów w Antoninie. W 2021 r. pracowałam nad moim tomikiem wierszy i anegdot (który być może w tym roku się ukaże), a w 2022 r. stworzyłam pięć esejów o życiu i twórczości artystów z Wielkopolski: Sławomiry Sobkowskiej – Marczyńskiej, Henryka Szopińskiego, Grzegorza Tomczaka, Witka Łukaszewskiego i Lecha Konopińskiego. Na portalu Kultura u Podstaw.pl właśnie została opublikowana jedna z moich prac – o Sławce Sobkowskiej – Marczyńskiej.
Kliknij link, aby przeczytać:
https://kulturaupodstaw.pl/goscie-radziwillow-maria-duszka-2/?fbclid=IwAR2IZ-KuO2s8zh4cUAwgoDD9uGbctbn7Q_7nR_o1toZtErLg055O1Z4ksCo
Goście Radziwiłłów: Maria Duszka
tekst: Departament Kultury
2 lutego 2023
Program „Goście Radziwiłłów” został zainicjowany przez Samorząd Województwa Wielkopolskiego w roku 2020.
Rezydentów zaprosił Pałac Myśliwski Książąt Radziwiłłów w Antoninie – Dom Pracy Twórczej.
Jednym z uczestników Programu „Goście Radziwiłłów” była pisarka Maria Duszka. Poniżej prezentujemy fragment jej eseju, którego główną bohaterką jest Sławomira Sobkowska–Marczyńska.
TAŃCZĄCA ZE SŁOWAMI
W połowie 2021 r. otrzymałam e-mail od mojej koleżanki dziennikarki. Przesłała mi w nim wiersze. Nie napisała, kto jest ich autorem. Odpisałam jej, że to utwory, które mogą podobać się czytelnikom. I że stworzyła je osoba o dużej wrażliwości i dobrym sercu. Po pewnym czasie koleżanka napisała mi, że tajemniczą autorką wierszy jest jej przyjaciółka ze studiów dziennikarskich. I że w młodości odnosiła międzynarodowe sukcesy w gimnastyce artystycznej. Sport i poezja? Byłam zaintrygowana tym niezwykłym połączeniem.
Po pewnym czasie napisała do mnie sama autorka wierszy. Okazało się, że mieszka w Poznaniu, nazywa się Sławomira Sobkowska – Marczyńska. Przesłała mi swoje kolejne utwory. Wkrótce zaprezentowałam je w cyklu „Cztery ściany wiersza” w audycji „Pod wielkim dachem nieba” nadawanej we wrocławskim Radiu Muzyczna Cyganeria i polonijnym Radiu Islanders w Wielkiej Brytanii. Sławka była uszczęśliwiona – to był jej debiut jako poetki. W grudniu 2021 r. w Ogólnopolskim Konkursie Literackim „Cztery pióra” został wyróżniony drukiem jej wiersz:
Ale
nic nie musisz
ani zaglądać w niebo z ciekawości
ani posrebrzać gwiazd
ani spacerować po tęczy
ani deszczem podlewać kwiatów
ani zauważać potrzebujących
ani oddawać siebie innym
ale możesz
W kwietniu 2022 r. zaprosiłam ją do Powiatowej Biblioteki Publicznej w Sieradzu na imprezę, którą zorganizowałam z okazji jubileuszu 20-lecia działalności założonego przeze mnie Koła Literackiego „Anima”. W trakcie tego wieczoru Piotr Spottek przeprowadził rozmowy z „Animkami”, między innymi ze Sławką. Wywiady i czytane przez poetów wiersze zostały najpierw wyemitowane w audycji „Pod wielkim dachem nieba”, a potem także w polonijnej audycji Magdaleny i Krzysztofa Krakowskich nadawanej w Melbourne Ethnic Community Radio w Australii. I tak oto poezja Sławki trafiła na antypody.
Potem zaproponowałam jej, aby przesłała swoje utwory Monice Magdzie Krajewskiej, poznańskiej poetce i animatorce kultury, która od kilku lat prowadzi na Facebooku cieszący się bardzo dużą popularnością portal „Poezja na każdy dzień”, na którym publikuje zarówno klasykę, jak i utwory współczesnych poetów. Kolejne wiersze Sławki spotkały się tutaj z wielkim aplauzem ze strony czytelników.
FUNDAMENTEM DOMU BYŁA MIŁOŚĆ
Sławka urodziła się w 1961 r. w Lesznie. Kiedy miała 4 lata, jej rodzice przeprowadzili się do Poznania. Poetka tak opowiada o swoich bliskich:
„Moi rodzice to mama Krystyna, z domu Orzechowska i tata Leonard Sobkowski. Wywodzili się z rodzin o tradycjach patriotycznych. Rodzice mamy mieszkali w Lesznie, w domu, który zapisał im wuj mojej babci – uczestnik Powstania Wielkopolskiego, Jan Pospiech. W tym powstaniu walczył także Marcin Orzechowski, brat mojego dziadka. Moja babcia, Władysława Orzechowska, z domu Pospiech wychowywała swoje dzieci w duchu ustępowania, a nie forsowania swoich poglądów. Mój dziadek, Stanisław Orzechowski był wszechstronnie uzdolniony. Z zawodu był stolarzem, robił piękne zdjęcia, a ponadto umiał grać na akordeonie, skrzypcach i harmonijce. W czasie II wojny był także felczerem. Z Leszna pochodziła także mieszkająca w Poznaniu mama mojego taty – Wanda Sobkowska, z domu Tuliszka. Wywodziła się z rodziny o korzeniach szlacheckich. Stefan Tuliszka ojciec mojej babci, był leszczyńskim radnym. A jej kuzyn, Edmund Tuliszka został pierwszym rektorem Politechniki Poznańskiej wybranym w demokratycznych wyborach po roku 1989. Dziadek taty, Władysław Sobkowski pochodził z terenów obecnej Białorusi. Jeden z braci mojego dziadka zginął na wojnie polsko- bolszewickiej. Z kolei brat mojego dziadka i zarazem mój ojciec chrzestny, Marian Sobkowski nauczał w czasie II wojny światowej na tajnych kompletach.”
Mama Sławki pracowała w księgowości, ale bardzo kochała literaturę i teatr. Tata był chemikiem. Najpierw pracował w stacji sanitarno – epidemiologicznej, potem był kierownikiem działu dystrybucji paliw w Centrali Produktów Naftowych. Gdy trzeba było sporządzić jakieś pisma, na przykład do ministerstwa, to cedowano to na niego, ponieważ miał bardzo ładny styl. Proponowano mu, aby został dyrektorem technicznym, pod warunkiem, że się zapisze do PZPR. Nie zgodził się. Potem udzielał się w „Solidarności”.
„Rodzice stworzyli mi wspaniały dom. Jego fundamentem była miłość. Byli idealnie dobrani, uzupełniali się. Do pomnażania dóbr materialnych nastawieni byli w sposób umiarkowany, bo najważniejsze były dla nich wartości niematerialne. Zawdzięczam im cały zachwyt światem i obojętność wobec wciąż nowych potrzeb konsumpcyjnych. Dla mamy najwyższą wartością było dobro. Ona przez całe swoje życie z nikim się nie pokłóciła. Wiem, brzmi to niewiarygodnie, ale to prawda. Pochodziła z rodziny wielodzietnej, z którą łączą nas do dziś bliskie więzy i codzienny kontakt. Jej siostry i bracia często wspominają dobro, którym ich obdarowywała. Tworzyliśmy w trójkę zgraną paczkę. Każdemu dziecku na świecie życzę takiego domu rodzinnego.”- mówi Sławka.
A tak atmosferę tego domu opisuje w wierszu:
Okno
a przed nim
zaufanie bez końca
rozmowy nienatrętne
troska bezwarunkowa
szacunek niewymuszony
posiłki doprawione miłością
a za nim
uśmiechnięte niebo
Sławka od zawsze miała szczęście do mediów. Już jako pięciolatka znalazła się na zdjęciu w historycznym, pierwszym numerze czasopisma dla najmłodszych „Miś”. Stało się tak dlatego, że przedszkole, do którego uczęszczała nosiło imię Misia Uszatka. Do zdjęcia wybrano czworo dzieci z tej placówki. A tak Sławka opisała to miejsce po latach:
Przedszkole Misia Uszatka
to wspomnienie
ma wszystkie barwy –
jak bajkowe
kolorowanki
balony
kredki
tęcze
uśmiechy
przytulenia
południowe drzemki
kisielowe desery
i przyklapnięte uszko
MISTRZYNI GRACJI I WDZIĘKU
Gimnastyka artystyczna łączy w sobie elementy baletu, gimnastyki i tańca. Uprawiana jest przez dziewczęta w wieku od około 4 do 24 lat. Zawody międzynarodowe odbywają się w kategorii juniorek – poniżej 16 roku życia, a seniorek – w wieku lat 16 i powyżej. Choć jeśli zawodniczka jest szczególnie uzdolniona, to może być wcześniej przeniesiona do wyższej klasy sportowej. Gimnastyka artystyczna zaczęła się rozwijać w latach czterdziestych ubiegłego wieku w Związku Radzieckim. W 1961 r. Międzynarodowa Federacja Gimnastyczna FIG uznała ją za odrębną dyscyplinę sportową. Dopiero w 1984 r. w Los Angeles po raz pierwszy włączono ją do zawodów olimpijskich.
W naszym kraju gimnastyka artystyczna zaczęła się rozwijać w latach pięćdziesiątych. Przede wszystkim w Warszawie, Krakowie i Poznaniu. W 1968 r. poznanianka Grażyna Bojarska została mistrzynią Polski.
Sławka Sobkowska–Marczyńska tak wspomina początki swojej kariery sportowej:
„Byłam uczennicą dawnej poznańskiej Szkoły Podstawowej nr 1 – potem mieścił się tam Zespół Szkół Mistrzostwa Sportowego. Nauczycielką wychowania fizycznego, a jednocześnie trenerką gimnastyki artystycznej była Wanda Skrzydlewska. Już w pierwszej klasie zauważyła u mnie smykałkę do tańca i zapytała rodziców, czy mogę uczęszczać na treningi. Zgodzili się. Sport mnie wybrał. Szybko złapałam bakcyla i pokochałam gimnastykę artystyczną. Tak się zaczęło życie jak z przygodowego filmu. Zostałam przyjęta do Klubu Sportowego ”Energetyk”. Moją pierwszą trenerką była Grażyna Bojarska, wielokrotna mistrzyni Polski w klasie mistrzowskiej. Już w roku 1971, mając 10 lat, zostałam wicemistrzynią kraju w młodszej klasie sportowej. Pierwszy międzynarodowy sukces odniosłam w 1972 r., kiedy to zajęłam II miejsce wśród juniorek w Turnieju Interwizji, czyli zawodach mistrzyń krajów tak zwanej demokracji ludowej. W wieku 12 lat rywalizowałam już z seniorkami, a rok później przyjęto mnie do kadry narodowej seniorek.”
W 1977 r. na mistrzostwach świata w Bazylei zajęła dziewiątą lokatę w wieloboju i weszła do finału układu z piłką, zajmując piąte miejsce. To był pierwszy poważny sukces polskiej gimnastyki artystycznej. Rok później wzięła udział w pierwszych w historii tej dyscypliny mistrzostwach Europy w Madrycie. I tym razem zajęła dziewiąte miejsce, ale udało jej się wejść do dwóch finałów. W Turnieju Interwizji w Mielcu w 1979 r. zajęła II pozycję, tym razem wśród seniorek. Rok później została jedyną (jak dotychczas) polską zwyciężczynią prestiżowego Międzynarodowego Turnieju Wiosny, który zawsze odbywał się w Poznaniu, a wyjątkowo wtedy został zorganizowany w Gdańsku. Były to międzynarodowe zawody, w których brały udział zawodniczki z bloku socjalistycznego i Europy Zachodniej. Sławka wygrała w wieloboju – w układach ze skakanką, z wstążką, piłką, obręczą i maczugami (wystruganymi z drewna przez jej dziadka!).
Choć w tamtych czasach w Polsce było to oficjalnie zakazane, to dwa razy wykorzystano wizerunek Sławki w reklamach. W pierwszym przypadku chodziło o sprzęt sportowy firmy „Polsport”. A w drugim o reklamę polskiego Fiata 125 na targach samochodowych w Londynie; upamiętnia to zdjęcie w brytyjskiej gazecie „The Sun”.
Sławomira Sobkowska uprawiała gimnastykę artystyczną przez 12 lat. Była drugą, po Grażynie Bojarskiej, polską gimnastyczką liczącą się w międzynarodowej stawce, ale pierwszą, która weszła do finałów mistrzostw Europy i świata. Jej sukcesy zostały docenione przez Międzynarodową Federację Gimnastyczną FIG z siedzibą w Lozannie – przyznano jej klasę mistrzowską międzynarodową i Złotą Odznakę FIG.
O sympatii, jaką darzyli ją dziennikarze świadczy fakt, że w tytułach artykułów jest zazwyczaj po prostu nazywana Sławką. Rodzice dbali o dokumentowanie wszystkich jej osiągnięć. Do dziś przechowuje sześć skoroszytów wycinków prasowych, a także listów gratulacyjnych od ówczesnych władz miasta i województwa.
MUZYKA POTRAFI DOPROWADZIĆ MNIE DO ŁEZ
Muzyka od zawsze była jej żywiołem, ale też istotnym elementem w dyscyplinie, którą uprawiała. W prezencie na siódme urodziny dostała od rodziców adapter „Bambino”. Była to dla niej niezapomniana chwila. Tak opisała ją po latach:
Bambino
błękitne pudełko
niby walizeczka
a po otwarciu
na kręcącym się talerzu
czarna płyta
z wczarowaną w nią muzyką
magia
na siódme urodziny
Pierwsze wzruszenia związane z muzyką zawdzięcza Piotrowi Czajkowskiemu. Oczywiście opisała to w wierszu:
x x x
dziękuję ci
za swój pierwszy zachwyt
dźwiękami
przemykającymi przez scenę
pełną tańczących łabędzi
kocham
za „Śpiącą Królewnę”
pocieszającą mnie
w każdym przeziębieniu
i za cudownego „Dziadka do orzechów”
który co rok zeskakiwał z choinki
żeby pomóc przy świętach
jestem wdzięczna za „Koncert b-moll”
wykrzyczany i wyszeptany z fortepianu
zanurzonego w dźwiękach skrzypiec altówek
klarnetów puzonów
zawdzięczam ci pierwszą łzę wzruszenia
O miłości do muzyki Sławka napisała jeszcze wiele wierszy. To jeden z nich:
x x x
muzyka aleją wierzb przydrożnych płynie
w liściach nuty zostawia
wiolinowym kluczem
zagarnia wszystkie dźwięki
jak wiatr krople deszczu
nie obiecuje niczego
poza wzruszeniem
Sławka wspomina:
„Znaczącą rolę w mojej edukacji odegrał Krzysztof Winiszewski, akompaniator i jednocześnie wieloletni wykładowca w Akademii Muzycznej im. Jana Ignacego Paderewskiego w Poznaniu. Wybieranie z nim utworów do akompaniamentu do układu sprawiało mi ogromną radość. Byłam najmniejsza spośród polskich gimnastyczek. Nie miałam dobrych warunków fizycznych do tańca. Jeszcze wówczas to nie przeszkadzało. Ruch najpiękniej wygląda u osób wysokich, o długich kończynach, ale ja nadrabiałam sposobem wyrażania emocji. Tak zwanym wyrazem. W moich występach było dużo ekspresji, bo od dziecka czułam muzykę.”
Pierwszy wywiad Sławki na łamach „Świata Młodych”. Drobna, uśmiechnięta, jasnowłosa dziewczynka szybko stała się ulubienicą dziennikarzy.
Nauka zawsze była dla niej ważna. Starała się mieć jak najlepsze oceny. Szkołę podstawową wspomina bardzo ciepło. Organizowano w niej dużo imprez okolicznościowych, w czasie których występowała. Jeśli to były uroczystości związane z historią Polski, to tańczyła z dwiema wstążkami: białą i czerwoną do muzyki Chopina. Ten układ wykonywała także podczas wyjazdów zagranicę z harcerzami. Tańczyła też wówczas w profesjonalnym stroju ludowym mazura, oberka i poloneza.
W VII Liceum Ogólnokształcącym Sławka była w zasadzie gościem. Znalazła jednak czas na to, aby utworzyć zespół taneczny, składający się z koleżanek z klasy. Sama opracowywała choreografię. Dziewczęta występowały w Filharmonii Poznańskiej w przerwach koncertów, w ramach działalności Młodzieżowego Ruchu Miłośników Muzyki Klasycznej Pro Sinfonica. Bardzo lubił i wspierał jej aktywność założyciel tej organizacji, Alojzy Andrzej Łuczak. Sławka podejrzewa, że to dzięki niemu trafiła w wieku 17 lat do kultowego programu Ireny Dziedzic „Tele-echo”. Alojzy Andrzej Łuczak nieco wcześniej też był gościem tego pierwszego polskiego ”talk show”. Irena Dziedzic nieczęsto zapraszała sportowców, a Sławka odpowiadała między innymi na pytania dotyczące Pro Sinfoniki. Pojechała do Warszawy z tatą. Wszystkie pytania i odpowiedzi były wcześniej uzgodnione, program był bardzo dokładnie reżyserowany.
ŚWIATOWY FESTIWAL MŁODZIEŻY I STUDENTÓW NA KUBIE
W 1978 r. odbywał się na Kubie XI Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów. Sławka tak wspomina to wydarzenie:
„O wytypowaniu mnie do udziału w tej imprezie dowiedziałam się w czasie obozu kadry narodowej. Byłam niesamowicie zaskoczona, że ze wszystkich polskich sportowców wybrano tylko nas troje: Adama Nawałkę, szachistę Adama Kuligowskiego i mnie. Uczestnicy Festiwalu zostali wyposażeni w jednakowe stroje uszyte specjalnie na tę okazję. Lot trwał kilkanaście godzin. W samolocie było wygodnie i serwowano nam bardzo dobre jedzenie. Gdy wylatywaliśmy w Warszawie było polskie lato, czyli około 20 stopni Celsjusza. Gdy wysiadłam z samolotu w Hawanie, zrobiło mi się nieznośnie gorąco. To niemiłe uczucie towarzyszyło mi przez całe dwa tygodnie trwania festiwalu, w ogóle nie mogłam się zaaklimatyzować. Występowałam w salach, gdzie w ścianach były otwory i tworzyły się przeciągi. W takich warunkach bardzo trudno się ćwiczyło z szarfą. Zostałam zakwaterowana z działaczkami politycznymi. Zakupy mogliśmy robić w sklepie przeznaczonym specjalnie dla gości. Dla Kubańczyków wszystkie towary były reglamentowane. Rozprowadzano je za pośrednictwem hurtowni – magazynów. Hawana sprawiała wrażenie miasta zaniedbanego – odrapane domy, duże, stare amerykańskie auta. I ludzie smutni, bez uśmiechu. Podczas jednego z dni festiwalowych na Placu Zwycięstwa tłumy słuchały bardzo emocjonalnego przemówienia Fidela Castro. Nic z niego nie rozumiałam, ale domyślałam się, że zachwalał ustrój komunistyczny.”
Sławka bardzo miło wspomina spotkania całej polskiej ekipy. Miała możliwość porozmawiania z najbardziej topowymi wówczas artystami: Andrzejem Rybińskim, Januszem Krukiem, Marylą Rodowicz, Januszem Olejniczakiem. Oglądała też ich koncerty. Podczas swojego występu zaprezentowała oczywiście popisowy układ z biało – czerwoną szarfą. Najcieplej wspomina powrót, bo na lotnisku przysiadł się do niej Czesław Niemen i uciął sobie z nią długą i miłą pogawędkę. Była bardzo wdzięczna Ministerstwu Sportu, że wytypowało ją na ten wyjazd.
WIELE TALENTÓW – TRUDNE WYBORY
„Ostatni raz na salę gimnastyczną weszłam w roku 1980 – pod koniec wakacji, między maturą a studiami. Nadal byłam wówczas najlepszą zawodniczką w Polsce, ale czułam się już tym ogromnym wysiłkiem bardzo zmęczona. Postanowiłam zakosztować tak zwanego normalnego życia. Chciałam móc jeść lody i inne słodycze. I nie myśleć ciągle o wadze. Dziennikarze byli zaskoczeni, dzwonili do rodziców i do mnie z pytaniami, co się stało. Szukali sensacji, zamierzali robić programy. A ja postanowiłam zakończyć ten etap w swoim życiu. Tym bardziej, że marzyłam o regularnym uczestniczeniu w zajęciach na studiach, a nie z doskoku.” – wspomina Sławka.
Żyła tak intensywnie, że nie miała nawet czasu, aby zastanowić się nad wyborem kierunku studiów. Mając mistrzowską klasę międzynarodową mogła studiować bez egzaminów wstępnych na Akademii Wychowania Fizycznego. Bardzo dobrze sobie tam radziła, ale marzyła o tym, aby podjąć naukę na Uniwersytecie Adama Mickiewicza. Po pierwszym roku Akademii Wychowania Fizycznego złożyła więc do rektora pismo o przyjęcie na dziennikarstwo. Została przyjęta na drugi rok, ale pod warunkiem, że równolegle zaliczy pierwszy. Średnią miała na tyle wysoką, że mogła złożyć wniosek o indywidualny tok studiów. Chodziło jej głównie o to, aby uniknąć nauki przedmiotów związanych z propagowaniem socjalizmu. I tutaj też uzyskała zgodę rektora, ale warunek był taki, że jeden przedmiot z dziennikarstwa zamieni na dwa na innych kierunkach. Dzięki temu studiowała gościnnie równolegle na polonistyce, filozofii i socjologii. Obroniła pracę magisterską na dziennikarstwie, a po kilku latach ukończyła jeszcze germanistykę. Po zakończeniu kariery sportowej otrzymała propozycję współpracy od kilku czasopism, między innymi od „Nurtu”. Z opublikowanych tam tekstów najciekawsza jej zdaniem była recenzja spektaklu Wrocławskiego Teatru Pantomimy Henryka Tomaszewskiego „Rycerze Króla Artura”.
„Niewiele spektakli zrobiło na mnie tak piorunujące wrażenie, jak właśnie ten. Opowiadanie ruchem bez słów – to jest dopiero poezja!” – wspomina.
Uważa, że miała szczęście, bo mogła posmakować różnych zawodów. Została zaproszona do współpracy z Ośrodkiem Telewizyjnym w Poznaniu. Nieźle jej tam szło, ale czuła, że to nie jej miejsce.
Podobnie było na planie filmowym, choć cieszy się, że ma także taką przygodę za sobą. Po zakończeniu uprawiania gimnastyki, na fali popularności zagrała główną rolę w filmie Ryszarda Filipskiego „Kto ty jesteś”, w odcinku pt. „Wytłumacz mi, stary”. W zasadzie grała tam siebie – nastolatkę niezadowoloną z otaczającej nas wtedy rzeczywistości. Na kolaudacji niestety nie była obecna, bo w tym czasie pracowała już w Austrii jako trenerka. Potem miała jeszcze oferty grania, ale nie czuła się dobrze jako aktorka. Ten zawód nie pasował do jej natury. Film zaległ niestety gdzieś na półce, bo Filipski właśnie w 1981 r. skłócił się ze środowiskiem i na wiele lat wycofał się z życia artystycznego. A Sławce pozostała piękna pamiątka w postaci bardzo wówczas popularnego czasopisma „Film” – z nią na okładce.
Przez pewien czas była trenerką gimnastyki artystycznej. Dobrze jej szło, ale po 12 latach, które spędziła w sportowym reżimie jako zawodniczka, nie chciała takich mocnych przeżyć do emerytury.
Wybrała zawód nauczycielki. Przez wiele lat uczyła w szkołach w Poznaniu i okolicy. Odpowiadało jej to, że to praca normowana i wiadomo, o której się zaczyna i o której kończy. To bardzo ułatwiało Sławce dbanie o życie rodzinne i pomoc rodzicom. Za pracę w oświacie otrzymała w roku 2015 Nagrodę Prezydenta Miasta Poznania.
Pięknie opowiada o swoim zawodzie:
Tu mi było dobrze. Spokojnie i ożywczo. Uczyłam wiedzy o społeczeństwie i języka niemieckiego. Byłam opiekunką zespołu redagującego gazetkę szkolną. Przygotowywałam też wiele imprez okolicznościowych, opracowywałam do nich scenariusze i układy taneczne. Czułam misję. Lubię młodych ludzi i dogaduję się z nimi. Dałam im z siebie wszystko. Młodzi ludzie wnoszą dużo radości do życia. Wystarczy ich kochać i oni to zaraz wyczują i odwzajemnią. Nie miałam z nimi problemów. Jeśli już, to tylko jakieś jednostkowe. Umiałam ich zachęcić do nauki. Na lekcjach wiedzy o społeczeństwie uczyłam ich o pacyfizmie, choć – o zgrozo – nie było tego w programie! Młodzież zapalała się do tej idei i proponowała – oczywiście w żartach – żebym startowała w wyborach prezydenckich. Dbałam o to, żeby w każdej klasie, którą los mi przeznaczył, uzmysłowić uczniom bezsens wojen.
Pacyfistyczne poglądy wyraziła w wielu wierszach. Jak choćby ten:
Wyścig
chciałabym
przeczytać w gazecie
że wreszcie odbywa się
wyścig
rozbrojeń
O spokojnym, pośmiertnym sąsiedztwie, być może walczących z sobą za życia ludzi, pisze w innym utworze:
Lubię chodzić na cmentarz
jest tak spokojnie –
przechodzę obok Kowalskich Schmidtów
Fiedorowów Szulmanów
wszyscy sobie leżą obok siebie
równi sobie
nie ma ważniejszych
nie ma waśni
nie ma pośpiechu
jest cisza
a wiatr modli się za tych
poza cmentarzem
POWRÓT DO POEZJI
Od niedawna Sławka jest na emeryturze. Dzięki temu ma czas, aby uczestniczyć w spotkaniach literackich. Na przykład w Klubie „Dąbrówka”, gdzie już od 50 lat koło literackie prowadzi Jerzy Grupiński. Bywała na spotkaniach tej grupy już w młodości, potem jednak pochłonęło ją życie rodzinne. Nie było ono bezproblemowe. Najgorszy był dla niej rok 2007 – wiosną zmarł jej tata, a w Boże Narodzenie mąż. W tym czasie także ciężko rozchorowała się jej mama, która od tej pory wymaga stałej opieki. Sławka absolutnie nie uskarża się na swój los. Przyjmuje wszystko z pokorą. Jest zawsze uśmiechnięta, życzliwa, gotowa nieść pomoc, zarówno swoim najbliższym, jak i znajomym. A gdy jest jej bardzo trudno, zwraca się z prośbą o pomoc do Najwyższego. Modlitwa napełnia ją spokojem, dodaje sił:
Sam na sam
świątynia wypełniona ciszą
siedzę w kąciku
anioły szepczą paciorki
święci w obrazach zamknięci
pachnie kadzidłem
mury takie mocne
sklepienie gwiaździste wysoko
witraże opowiadają swoje historie
jest błogo
gdy nałapię tej ciszy
to już idę
żeby podzielić się nią z ludźmi
Ma świadomość, że być może wiele możliwości i szans w życiu zmarnowała. Wynikało to jednak często z faktu, że chciała być uczciwa i wierna sobie. Tak o tym mówi:
„Niczego nie żałuję. Nie mogłam zostać aktorką, bo nie mam osobowościowych predyspozycji. Zdawałam sobie z tego sprawę i wcale, ale to wcale za tym nie tęskniłam. Zagranie roli w filmie traktowałam jako przygodę i sposobność na potwierdzenie tego przeczucia. Zawsze dużo bardziej wolałam słowo pisane niż mówione. Lepiej, bezpieczniej się czuję, gdy mogę się zastanowić nad słowem, które napiszę. Gdy mam czas, by je przemyśleć, zmienić, bo właśnie to poprzednie przestało mi się podobać. Mówi mi się znacznie gorzej, nawet kwestie wyuczone. Życie biegło, wiersze były zawsze blisko – te uznanych poetów i te we mnie. Nieraz napisał się na przygodnej karteczce i lądował w szufladzie. I tak było do grudnia 2020 r., kiedy to zaprosiłam koleżanki gimnastyczki do siebie. Na spotkaniu była też moja pierwsza trenerka, Grażyna Bojarska. Ona zadała nam niewinne pytanie o to, kim właściwie chciałyśmy zostać, gdy byłyśmy młode. Ja powiedziałam, że poetką. Kiedy wymówiłam to słowo, to mnie oświeciło, że nic nie robię ze swoimi marzeniami. I wtedy wylała się ze mnie fala myśli zbieranych przez całe życie i pisał się wiersz za wierszem. I postanowiłam spróbować zapukać do drzwi, za którymi ukryty był poetycki świat. W zasadzie to ciągle czekałam na ten moment, że ktoś poda mi rękę, uchyli mi drzwi do świata marzeń. O tym, że piszę wiersze wiedzieli tylko moi rodzice, przyjaciółka i kilka osób z Klubu Dąbrówka. Na dwudzieste pierwsze urodziny rodzice kupili mi maszynę do pisania, dołączyli do niej kartkę z takim tekstem: „Życzymy Ci, żeby pisanie sprawiało Ci wiele radości”. Mam tę maszynę do dzisiaj.”
Sławka jest osobą bardzo chłonną, otwartą na kulturę. Kocha nie tylko literaturę, ale też muzykę, film, teatr. Jej ulubieni poeci? Jest ich wielu. To m.in.: Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Julian Tuwim, Władysław Broniewski, ks. Jan Twardowski, Zbigniew Herbert, Tadeusz Różewicz, Cyprian Kamil Norwid (choć przyznaje, że nie wszystkie jego wiersze rozumie), Leopold Staff, Miron Białoszewski, Halina Poświatowska, Krzysztof Kamil Baczyński, Konstanty Ildefons Gałczyński, Bolesław Leśmian, Edward Stachura, Krystyna Miłobędzka, Edward Balcerzan i jeszcze wielu innych. Lubi też czytać książki i artykuły filozoficzne.
Jeśli chodzi o muzykę, ma bardzo szerokie spektrum upodobań: od klasyki przez pop, rock, blues, jazz, reggae, a nawet rap. Słucha utworów, które ją w jakiś sposób poruszają: albo wzruszają, albo smucą, albo rozpogadzają. Nie jest w stanie ich wszystkich wymienić, jest ich za dużo. Już w obrębie tylko muzyki klasycznej musiałaby podać nazwiska wielu kompozytorów. Lubi klimat filmów Pedro Almodóvara, Richarda Curtisa i wiele jeszcze konkretnych filmów innych reżyserów. Kocha być w filharmonii i w teatrze.
„I nie przestaje mnie zachwycać natura, a chmury wręcz codziennie zadziwiać, więc spacery są dla mnie zawsze doznaniem estetycznym.” – dodaje Sławka.
W sierpniu 2022 r. w podpoznańskim Pałacu Jankowice zorganizowany został „Podwieczorek artystyczny”, podczas którego jej wiersze czytał znakomity aktor Teatru Nowego w Poznaniu, Michał Grudziński. Oprawę muzyczną przygotował Krzysztof Winiszewski, z którym Sławka współpracowała w czasach swoich sportowych triumfów.
Jesienią 2022 r. Fundacja Poetariat wydała jej zredagowany przeze mnie debiutancki tomik poetycki zatytułowany „Tańcząca w chmurach”. Na pierwszej stronie okładki jest piękne zdjęcie Sławki z występu podczas zawodów gimnastycznych w Swierdłowsku. Autorem rysunków zamieszczonych w książce jest Radosław Barek, kolega poetki ze szkoły podstawowej, a obecnie profesor Politechniki Poznańskiej, autor m.in. słynnego muralu na Śródce. Na ostatniej stronie okładki została zamieszczona m.in. wypowiedź Michała Grudzińskiego:
„W wierszach Sławomiry Sobkowskiej – Marczyńskiej ujęła mnie prostota wyrażania myśli. Są sformułowane w sposób zrozumiały dla każdego i tak, że każdy je może uznać za swoje. A jednocześnie poetka zaprasza odbiorcę w głębię myśli ubranej nierzadko w niewiele słów. W jej wierszach wyczuwa się szczerość przekazu wypływającego prosto z duszy. Właśnie duchowość wyróżnia tę twórczość. Poetka z wyjątkową wrażliwością dotyka w swoich wierszach spraw człowieka, empatycznie wczuwając się w jego krzywdę. Jest wiarygodna. Można jej uwierzyć.”
A to fragmenty recenzji, którą na portalu TOMIKOVO zamieściła Monika Magda Krajewska:
„Niedawno trafił do mnie debiutancki tom Sławomiry Sobkowskiej-Marczyńskiej zatytułowany „Tańcząca w chmurach”, wydany przez Wydawnictwo Fundacji Poetariat. Przyciąga bardzo ładną i miłą w dotyku aksamitną okładką. Wewnątrz znajdziecie interesujące ilustracje, których autorem jest Radosław Barek. (…) „Tańcząca w chmurach” to tomik, który mnie zaskoczył, bo z jednej strony napisany prostym językiem, zrozumiałym praktycznie dla każdego – choć bardzo poetyckim i pełnym metafor – a ma w sobie tyle warstw, że za każdym razem, gdy biorę go do rąk, odkrywam coś zupełnie nowego. (…) to poezja dojrzała, znajdziemy w niej nawiązania do motywów religijnych, do otaczającej rzeczywistości, ale w ich centrum zawsze jest człowiek („by zawsze i wszędzie / najpierw dostrzegać / człowieka”). To on ze swoimi lękami, słabościami, marzeniami oraz śmiertelnością jest w poezji Autorki najważniejszy.(…) Jej wiersze powstają bardzo świadomie, są przemyślane, jak sama pisze „chodzi o to / by / wmilczeć w wiersz / takie słowo / które nie zdradzi / że jest / nie z tego świata.” (…)”
W listopadzie Sławka czytała swoje utwory podczas koncertu poznańskiej grupy Areté w Spółdzielczym Domu Kultury w Sieradzu. Lider i wokalista zespołu, Jerzy Piotr Struk nawiązując do jej sportowej przeszłości, zażartował, że pięknie byłoby, gdyby na przykład Robert Lewandowski wyznał w którymś z wywiadów, że tak naprawdę całe życie marzył o pisaniu wierszy. Jakżeby to przyczyniło się do popularyzacji poezji!
A Sławka pisze do mnie:
„Rodzina i znajomi mówią mi, że coś się we mnie zmieniło. Gdybym nie spotkała ciebie, nie stałabym się odważniejsza, nie myślałabym pozytywnie o swoich wierszach i marzyłabym, marzyła, nie mając odwagi zrobić kroku do przodu.”
I w tym miejscu po raz kolejny wyraża mi swoją wdzięczność za to, że uchyliłam jej drzwi do świata poezji, ośmieliłam, dodałam odwagi, aby wyszła ze swoją twórczością do ludzi. A ja jestem zdziwiona, że kilka aprobujących zdań, prezentacja wierszy w radiu lub portalu internetowym tak bardzo może zmienić czyjeś życie. I uświadamiam sobie po raz kolejny, że moja wieloletnia praca na polu literatury (chyba) ma sens.
O KRZYSZTOFIE CWYNARZE PISZĘ NA POLONIJNYM PORTALU „CULTURE AVENUE” (USA)
Na prowadzonym przez Joannę Sokołowską – Gwizdka polonijnym portalu Culture Avenue (USA) opublikowany został mój artykuł o Krzysztofie Cwynarze.
https://www.cultureave.com/wilno-czy-ty-pamietasz-mnie/
Maria Duszka (Polska)
W 2019 r. za pośrednictwem dziennikarza radiowego Piotra Spottka mój polsko – litewski tomik „Wolność chmur / Debesų laisvė” trafił do rąk Krzysztofa Cwynara. Wiersze tak spodobały się artyście, że kilka miesięcy później zaprosił mnie do warszawskiego Klubu Księgarza, abym zaprezentowała je podczas wieczoru zorganizowanego z okazji jego 77 urodzin. Dzięki temu miałam okazję poznać jednego z ulubionych piosenkarzy z czasów mojej młodości. Wśród gości imprezy było wielu ludzi ze świata muzycznego, m.in.: Ewa Śnieżanka, Lucyna Owsińska, Andrzej Frajndt i Elżbieta Korczakowska, żona nieżyjącego już Jacka Korczakowskiego.
Krzysztof Cwynar urodził się 30 sierpnia 1942 r. w Wilnie. Jest piosenkarzem, kompozytorem, autorem tekstów piosenek, poetą, animatorem kultury, wielokrotnym uczestnikiem Krajowego Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu, Międzynarodowego Festiwalu Piosenki w Sopocie, Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu, Festiwalu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze i Festiwalu Polskiej Piosenki w Wilnie.
Studiował w Państwowej Wyższej Szkole Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera oraz na Wydziale Wokalnym Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Łodzi. – Byłem uczniem profesora Grzegorza Orłowa. On uważał, że ja jestem zjawiskiem i „rozchybotał” mi głos, bo lubił vibrato. Ja byłem na to podatny. Zresztą bardzo się lubiliśmy, był to wyjątkowy człowiek – wspomina Krzysztof Cwynar.
Należy do tych artystów, którzy potrafią swoim pełnym ekspresji śpiewem rozkołysać całą salę. Jako piosenkarz zadebiutował w 1964 roku na Radiowej Giełdzie Piosenki w Warszawie z własną kompozycją „Pożegnania na peronach”. Już w następnym roku wystąpił na Krajowym Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu z utworem „Cyganka” skomponowanym przez siebie do wiersza Władysława Broniewskiego. Zdobył wówczas I nagrodę w kategorii „Nowe głosy” i został zakwalifikowany do występu na Międzynarodowym Festiwalu Piosenki w Sopocie. Jego wielkie przeboje to także „Kochaj mnie choć kilka chwil” i „Komu w drogę”.
Śpiewał z naszymi najlepszymi orkiestrami: Stefana Rachonia, Henryka Debicha, Bogusława Klimczuka, Jerzego Miliana, Edwarda Czernego i Leszka Bogdanowicza. Jest twórcą wielu piosenek, ballad, utworów kabaretowych, pieśni religijnych, spektakli i przedstawień muzycznych. Wydał 16 kaset i 14 płyt. Koncertował m.in. w: Czechosłowacji, Austrii, Belgii, Kanadzie, Mongolii, Francji, Stanach Zjednoczonych i Związku Radzieckim. Skomponowane przez niego piosenki śpiewali m.in.: Anna German, Irena Santor, Krystyna Giżowska, Anna Pietrzak, Jerzy Połomski, Ewa Śnieżanka, Edward Hulewicz, Michaj Burano, Zofia i Zbigniew Framerowie.
A NIE BYŁY ŁATWE DROGI
Ktoś jeszcze chciałby przemocą zatrzymać ten kruchy czas
Ktoś jeszcze raz chciałby przebiec przez wspomnień ogromny las
Patrzy jak z rąk się wymyka ostatnia możliwych szans
Nagle rozumie, że dłużej nie umie tak żyć.
Wilno, czy ty pamiętasz mnie?
Wilno, gdzie urodziłem się.
Jest do dziś przy Ostrej Bramie dom
Zawsze był ozdobą moich snom
(…) Nie dziw się dziś w oczach moich łzom, Wilno
To fragment piosenki Krzysztofa Cwynara zatytułowanej „Wilno”. Choć mieszkał w tym mieście zaledwie 3 lata, to czuje się z nim bardzo związany emocjonalnie. Niezwykła i pełna wydarzeń graniczących z cudami jest historia osiedlenia się rodziny Cwynarów w powojennej Polsce.
– Mój ojciec poznał moją mamę podczas studiów medycznych we Lwowie. Rodzice pobrali się i tata dostał pierwszą pracę w 1937 r. w Wilnie. Zabrał tam mamę i mojego brata – wspomina piosenkarz. – Tam się urodziłem w 1942 r. Pewnego dnia mama wyszła ze mną na spacer. Ja niedawno nauczyłem się chodzić i byłem bardzo dumny, że idę sobie po ulicy. Naprzeciwko mnie szła brązowa suczka z posiwiałym pyskiem. Prowadziła ją na smyczy młoda dziewczyna. Ja od pierwszego wejrzenia polubiłem tę sukę. Ona była mojego wzrostu. Objąłem ją i nie chciałem jej puścić. I ta młoda Litwinka uzgodniła z mamą, że pójdzie z tym psem do naszego domu. I one się do tego stopnia dogadały, że jak mama jeździła do pracy, to ona się mną opiekowała. Miała na imię Bronia.
Tata zorganizował podziemny kurs dla polskich pielęgniarek, żeby w razie potrzeby mogły się opiekować rannymi Polakami. Dostał za to bardzo wysoki wyrok od Rosjan. Trafił do więzienia. A jednocześnie Rosjanie szukali osoby, która poprowadziłaby taki kurs dla ich kobiet. I jego przyjaciel, rosyjski lekarz powiedział, że tylko mój ojciec może to zrobić. Znał wiele języków, między innymi rosyjski, więc mógł prowadzić taki kurs. Rosjanie wypuścili go z więzienia, ale nie zdjęli wyroku. Ojciec wiedział, że może być różnie. Wtedy ten jego przyjaciel dowiedział się, że jedzie pociąg do Polski. Poradził, aby rodzice wzięli tylko najlżejsze rzeczy i uciekali do tego transportu. Sam miał zastąpić ojca i poprowadzić kurs dla rosyjskich pielęgniarek.

To był luty, straszna zima. Wsiedliśmy do pociągu towarowego. Ten człowiek, który prowadził lokomotywę, zatrzymywał ją co jakiś czas i zbierał od ludzi biżuterię i pieniądze. A jak już wszystko wziął, to odłączył lokomotywę i wrócił do Wilna. A nas zostawił w tych nieogrzewanych wagonach w polu. Nie dojechaliśmy nigdzie. I wtedy mój ojciec, choć miał początki gruźlicy, poszedł pieszo do Białegostoku. Ludzie zamarzali w sąsiednich wagonach. A jak Bronia dowiedziała się, że my wyjeżdżamy, powiedziała swoim rodzicom, że nie może żyć beze mnie i pojechała z nami. I to był cud, bo ona znikała gdzieś w lesie i od jakichś partyzantów, albo ludzi mieszkających w okolicy przynosiła mleko, chleb i bimber. To wystarczało tylko dla tego naszego jednego wagonu. Uratowała życie nam i jeszcze paru osobom, a reszta zamarzła.
Po pięciu dniach tata przyjechał z Białegostoku lokomotywą, którą załatwił mu ówczesny minister aprowizacji i handlu, a później minister zdrowia, Jerzy Sztachelski. Podłączyli tę lokomotywę, przyjechaliśmy do Białegostoku. Sztachelski dał nam samochód towarowy i pojechaliśmy do Albigowej pod Łańcutem, skąd pochodził mój tata. Dom dziadków był poza wsią, w takim sadzie. Wydawało się, że możemy się tam już czuć bezpiecznie. Sielanka trwała jednak bardzo krótko, ponieważ pewnego dnia przyszła banda UPA, poobcinali głowy koniom, krowom i świniom, a potem wyciągnęli nas z domu. Staliśmy w tym zimowym sadzie, tata trzymał mnie na rękach. Znam to z opowieści mojego brata… I stał się kolejny cud. Nagle ten herszt bandy zaczął się uważnie przyglądać mojemu ojcu, podszedł do niego i powiedział „Staszek?”. I wtedy tata go poznał. Oni razem studiowali medycynę we Lwowie. Ten herszt był z wykształcenia lekarzem. Puścił nas wolno.
Stamtąd pojechaliśmy do Krakowa, bo tata dostał pracę w szpitalu psychiatrycznym w Kobierzynie. Po kilku latach przenieśliśmy się do Lublińca. Tata założył tam klinikę psychiatryczną. Ku zgrozie władz partyjnych, poświęcił ją jego kolega, ksiądz Roman Indrzejczyk; po latach zginął w katastrofie smoleńskiej. W 1957 r. zamieszkaliśmy w Łodzi, gdzie tata został dyrektorem kliniki. Cały czas pracował też naukowo, był profesorem i prorektorem łódzkiej Akademii Medycznej. W latach 1970 – 1984 mieszkałem w Warszawie, a po śmierci ojca wróciłem do Łodzi. Ja kocham to miasto, jestem absolutnym jego fanem – wyznaje Krzysztof.
*
WIGILIA Z DUCHEM
Zmiany miejsc zamieszkania wiązały się ze zmianami obyczajów. Także tych świątecznych.
– Gdy z Wilna przyjechaliśmy po wojnie do Krakowa, obchodziliśmy nadal święta w stylu wileńskim. Była kutia, śliżyki, barszcz z uszkami, karp. Było pięknie. Żyli jeszcze dziadkowie. Była moja wileńska niania, Bronia. I suczka Muszka. Tata śpiewał pięknym barytonem kolędy. W 1952 r. zamieszkaliśmy w Lublińcu, Tam w czasie Wigilii nagle zobaczyłem, jak do stołu podchodzi mój dziadek, który nie żył już od dwóch lat. Spojrzałem na tatę i widziałem, że on go też widzi. Tuż za oparciem krzesła postać dziadka rozpłynęła się w powietrzu. Tata uścisnął mi rękę i pokiwał głową bez słów.
– Gdy zamieszkaliśmy w Łodzi, nasze wigilie zaczęły ulegać zmianie – pojawiły się trochę inne potrawy, a barszczyk z uszkami powoli ustępował zupie grzybowej. Gdy pobraliśmy się z moją żoną Jolą, wigilie były już łódzkie. Po śmierci moich rodziców coraz mniej nas było przy stole. Gdy umarła Jola, wigilie były już tylko trzyosobowe – jej siostra, mój brat i ja. Po ich śmierci zostałem sam. Teraz na wigilię zapraszają mnie przyjaciółki prowadzące ze mną Studio Integracji: Małgosia Grzesiak i Ania Pietrzak. Jestem im wdzięczny, że dzięki nim nie zostałem sam. A o północy posłucham, co mówią do mnie moje trzy koty. – opowiadał Krzysztof Cwynar w świątecznym wydaniu radiowej audycji „Pod wielkim dachem nieba” w 2020 r.
*
TO NIE MOŻE BYĆ KIOSK Z BYLE CZYM
Krzysztof wciąż uważnie obserwuje życie muzyczne. Kto się jego zdaniem wyróżnia?
– Spośród współczesnych wykonawców cenię Sylwię Grzeszczak. Ona robi taki witraż ze słów i muzyki, jest to niezwykle uzdolniona osoba. Bardzo cenię Festiwal Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Ma obłędną ilość wspaniałych wykonawców. Według mnie to jest fenomenalny prezent dla kultury polskiej. Jeśli chodzi o piosenkę literacką… szkoda, że Leszek Długosz nie ma następcy. Wiadomo, że artyści w moim wieku na pewno tęsknią do młodości – po pierwsze. A po drugie do oprawy muzycznej. Na przykład aranż z dzwonami zrobiony przez Bogusława Klimczuka do mojej piosenki „Zawstydzona”… Oprawa, o jakiej się w tej chwili nikomu z młodych nawet nie śni. Z orkiestrą Klimczuka wystartowałem w Opolu i Sopocie. Pamiętam orkiestry Rachonia, Miliana. Może konwencjonalne, ale obłędnie fantastyczne, przepięknie brzmiące. To nie były aranże robione do jakiegoś widowiska na kolanie. Wszystko było przemyślane, to był muzyczny teatr! Teraz nie ma takiej orkiestry, która byłaby zaopiekowana i czuła się potrzebna. I dawała satysfakcję wykonawcom. A wykonawcy w tej chwili nawet nie wiedzą, że jest taka możliwość, bo im los tego nie podsunął. Bo albo nie było pieniędzy, albo wyobraźni. Po prostu jeżeli ktoś prowadzi taką działkę artystyczną, cokolwiek by to nie było, to musi mieć wyobraźnię. To nie może być kiosk z byle czym.
DWADZIEŚCIA KOTÓW I STUDIO INTEGRACJI
Krzysztof Cwynar miał zawsze wielkie serce dla zwierząt. Często zdarzało się, że przynosił do domu koty po wypadkach. Na szczęście jego żona również je kochała.
– W którymś momencie mieliśmy ich ponad dwadzieścia. I jeszcze dwa psy, chomika i gołębia. Kiedyś przyjechała z Australii Ela Ostojska, była wokalistka zespołu „Pro Contra”. Jak ona weszła do naszego domu, to ta cała hałastra poszła do przedpokoju, żeby ją przywitać. No to był ruszający się dywan! Ona powiedziała: „Boże, ile tu jest zwierząt!”, a ja próbując ratować sytuację powiedziałem „Nie, jest ich mało, tylko one się tak szybko przemieszczają” – wspomina z uśmiechem artysta.
Zachwycony wierszem Wisławy Szymborskiej „Kot w pustym mieszkaniu”, skomponował do niego muzykę i nagrał piosenkę. Wysłał ten utwór do noblistki i bał się, że będzie awantura, że stworzył go bez jej zgody. A dostał podziękowanie od jej sekretarza, Michała Rusinka. – Zawsze ją uważałem za pomnik poezji polskiej. Była to wyjątkowej klasy i krasy osoba. Jest wielu poetów, którzy widzą życie w podobny sposób, ale żaden z nich nie potrafił tak trafnie i, jak trzeba, z takim poczuciem humoru podejść do rzeczy absolutnie tragicznych – uważa artysta.
Krzysztof ma też serce otwarte dla ludzi, szczególnie tych pokrzywdzonych przez los. Od 1997 r. jest prezesem działającego w Łódzkim Domu Kultury Stowarzyszenia Studio Integracji. W organizowanych przez niego zajęciach mogą wziąć udział wszystkie osoby, które posiadają orzeczenie o niepełnosprawności, potrafią śpiewać i lubią występować na scenie. W 2007 r. Studio Integracji zostało wyróżnione statuetką Państwowego Funduszu Osób Niepełnosprawnych.
Kiedyś niepełnosprawność dziecka była jakąś porażką dla wielu rodzin. Teraz rodzice i opiekunowie inaczej to traktują. Prowadzimy rehabilitację przez sztukę dla osób z różnymi rodzajami niepełnosprawności. Dwa razy do roku – w czerwcu i październiku – organizujemy w łódzkim Teatrze Muzycznym koncerty, w których obok osób niepełnosprawnych występują też profesjonalni artyści. Współpracuje ze mną Anna Pietrzak z zespołu „Partita” – opowiada artysta.
Jest autorem i kompozytorem piosenki zatytułowanej „Z ludźmi dla ludzi”. Wyraża w niej swoje pragnienie, aby świat choć trochę zmienił się na lepsze. On wierzy, że to możliwe. I swoimi czynami to potwierdza. Przecież tak niewiele potrzeba:
(…)
Z ludźmi dla ludzi
Polityko
Może wtedy też i ty z uśmiechem się obudzisz
Przeciw ludziom zagrań twych świat dość już ma
Z ludźmi dla ludzi
Nigdy przeciw ludziom, zawsze za (…)
I niech piękne, wzniosłe hasła
Dadzą im do chleba masła
Dzieci niech nie wiedzą, co to głód
Niech nie puchną lewe konta
Niech bałagan ktoś posprząta
Biedni ciągle liczą na ten cud.
Maria Duszka podczas wieczoru z okazji 77 urodzin Krzysztofa Cwynara w warszawskim Klubie Księgarza, 2019 r., fot. arch. autorki